środa, 31 sierpnia 2011

Pierwsza powazna porazka zyciowa.

Wczoraj po raz pierwszy w swojej nauczycielskiej karierze zostawiłam ucznia na drugi rok w tej samej klasie. Najgorsze jest to, że chłopak należy do rodzaju 'zdolni ale leniwi' a zestaw, który mu dałam był banalnie prosty - wszystko zawierało się w syllabusie, który dałam mu pod koniec roku szkolnego. Gdyby przysiadł i chociaż trochę się pouczył, byłby jutro w trzeciej klasie. A tak, będzie kiblować w drugiej. starałam się go jakoś wyciągnąć podczas ustnego egzaminu, bo z pisemnego otrzymał 1 (słownie: JEDEN) punkt na 20 możliwych. Dno? Mało powiedziane. Na ustnym praktycznie odpowiadałam za niego, a on i tak nie potrafił tego powtórzyć.
Wiem, że takie rzeczy będą się zdarzać w przyszłości, ale chyba zawsze będę to podobnie przeżywać. Bo dla mnie to jednak porażka - ten egzamin to miało być ostrzeżenie i szansa na poprawę. A jest jak jest.
Wice już na początku mojej pracy w szkole powiedziała mi, że każda jedynka będzie mnie boleć - i tak jest. Ale ta wczorajsza to, jak do tej pory, największy wyrzut sumienia.

I sprawdza się powiedzenie mojego matematyka z liceum, który mawiał 'obyś cudze dzieci uczył, to ci dadzą popalić'. Święta prawda, panie psorze. Święta prawda... I niech mi ktoś jeszcze kiedyś powie, że nauczyciel to taki bezstresowy i łatwy zawód...

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Some Korean shit(s).

No może nie shits a sheets :D Czyli nasączone odżywczymi substancjami bawełniane maski. Uwielbiam je z kilku powodów, ale głównym jest na pewno to, że nie muszę brudzić rąk by taką maskę nałożyć. Najprostsze w użyciu a efekty są świetne - wystarczy wyjąć maskę z saszetki, rozłożyć i nałożyć na twarz. Taki kompres można trzymać jak długo się chce, wcześniej można albo włożyć saszetkę do lodówki albo trzymać parę minut w ciepłej wodzie (ja osobiście preferuję pierwszy sposób, genialnie taki chłodny okład relaksuje skórę). Zazwyczaj cały płyn, który jest w masce nie wchłania mi się w twarz, dlatego też resztki stosuję na łydki - świetnie uzupełnienie odżywczego balsamu :)





Na eBayu jest pełno aukcji, na których można maski zakupić. Cena kompletu 15 sztuk to przeważnie $9 z darmową wysyłką. W skład takiego zestawu wchodzą:


1. Royal Jelly - mleczko królewskie nawilża i zmiękcza skórę, uelastycznia ją. Pomaga zachować zdrowy wygląd.



2. Green Tea - zawiera ekstrakty z zielonej herbaty, bogate w naturalne antyoksydanty, które pomagają chronić skórę przed wolnymi rodnikami.



3. Potato - naturalne wyciągi roślinne pomagają zmiękczyć szorstką skórę; oczyszcza i nawilża.



4. Arbutin - w dużym skrócie maska z arbutyną zapobiega powstawaniu przebarwień; również oczyszcza i nawilża.



5. Aroma - koi zmęczoną i zmiękcza zmęczona i szorstką skórę.



6. Marine Algae - minerały i witaminy działają przeciwstarzeniowo.



7. Herb - ziołowe ekstrakty odmładzają i nawilżają cerę.



8. Aloe - ekstrakt z aloesu działa ochronnie; świetna dla suchych cer.



9. Coenzyme Q10 - koenzym Q10 redukuje działanie wolnych rodników do minimum.



10. Vitamin - witamina E chroni skórę przed wolnymi rodnikami; oczyszcza i nawilża.



11. Collagen - kolagen zawarty w masce zmiękcza i nawilża skórę.



12. Red Ginseng - żeńszeń zwęża i oczyszcza pory.



13. Lemon - witamina C uelastycznia i odmładza skórę.



14. Pomegranate - ekstrakty z granatu złuszczają naskórek i oczyszczają pory.



15. Cucumber - ogórek zmiękcza skórę, zwęża pory i działa wybielająco.






To są naprawdę fajne i działające gadżety. Używam raz, dwa razy w tygodniu; po sesji z taką maską krem nawilżający jest zbędny. I jak już pisałam, resztki zużywam na łydki - dawno nie miałam takich miękkich i delikatnych nóg :D

Recenzja: Mango Heat Scrub Baviphat.

Nie porzuciłam tradycyjnych ścieraków na rzecz enzymatycznych cudeniek. Bo jednak czasami muszę poczuć na skórze działanie peelingu.



Mango Heat Scrub to produkt nowy na azjatyckim rynku. Zastąpił Mango Brightening Mask, produkt, którego ja nie mogę odżałować. Zużyłam kilka małych opakowań podróżnych tej maski i byłam nią zachwycona. Gdy przyszedł czas zamówienia pełnowymiarowego produktu, od ulubionego sprzedawcy dowiedziałam się, że Baviphat już jej nie produkuje i że zastępują ją rozgrzewającym peelingiem. Oczywiście od razu napisałam pełnego żalu maila do Baviphatu (dostałam odpowiedź, że niebawem wprowadzą coś spektakularnego, więc czekam...) a żeby osłodzić sobie tęsknotę zamówiłam peeling.

Nie żałuję tego zakupu. Bo to jest bardzo dobry kosmetyk. Spodziewałam się czegoś w rodzaju peelingu cukrowego - mocnego, agresywnego ścieraka. Produkt, który otrzymałam jest efektywny w działaniu ale bardzo przy tym delikatny. Drobinki - małe, gładkie kuleczki zatopione są w mętnym ale jednolitym żelu. Żel pachnie mango, podobnie jak przy Peach All-in-One Peeling Gel zapach jest jadalny i barrrdzo smakowity.
Tak jak i inne produkty tego typu, peeling ten nakłada się na suchą twarz (osoby z wrażliwą cera mogą ją wcześniej zwilżyć) i kilka minut masuje. Ja dodatkowo, po ceremoniale wmasowywania, zostawiam żel na kilka minut na twarzy (odkryłam, że ten kosmetyk ma świetne właściwości nawilżające). Efekt grzewczy wyczuwa się przy masażu, później już nie. Producent zaleca stosować Mango Heat Scrub w temperaturze pokojowej, w żadnym wypadku w saunie/gorącej kąpieli etc (ze względu na rozgrzewający efekt, ciepłe powietrze tylko to potęguje).
Po około kwadransie zmywam twarz letnią wodą i nakładam sleeping pack (Apple lub Paprika). Po takim zabiegu twarz jest oczyszczona, gładka i rozpromieniona.

Uwielbiam opakowania Baviphatu. Owoce są bezbłędne i  od razu wiem, co się w środku kryje. Dostanie się do środka jest znowu wieloetapowe, bo znowu pod właściwa przykrywką mamy plastikowe wewnętrzne wieczko z łyżeczunią.
Pojemność 110g, cena ca. $15 (zależy u kogo się kupuje). Peeling jest dość drogi (w porównaniu do poprzednika) i ma mniejsza gramaturę.
Jest wydajny, wystarczy niewielka ilość kosmetyku na całą twarz.
All in all warto, zwłaszcza, gdy lubi się gadżety kosmetyczne :D






Fugly as hell.

Ten lakier jest tak brzydki, że aż piękny. Szczerze powiedziawszy, to mam słabość do takich kupowatych odcieni (od niedawna, ale jednak liczy się to, co jest teraz :D). Z niecierpliwością czekam na przepięknego Peridota a Trendsetter od CG to moja wielka miłość.
Fashionista jest nieco inny niż Trendsetter, jest to bardziej żółta zieleń a nie zielona żółć, ale stopień brzydkości tych lakierów jest ten sam - fugly as hell :D
Bardzo przyjemnie się nim maluje. Małą wadą wszystkich Kleancolorów, które mam jest to, że śmierdzą bardziej niż inne lakiery - nie jest to jakoś mocno uciążliwe, ale jednak może to przeszkadzać.Ogólnie rzecz biorąc lakier jest wart tej dychy, która na niego wydałam.


China Glaze Metro Downtown & Uptown - swatches & review.

Swatche jesiennej edycji limitowanej China Glaze. Napaliłam się na nie wczesnym latem jak ten przysłowiowy szczerbaty na suchary i, na szczęście, nie było srogiego rozczarowania (chociaż niektóre swatche w sieci były tak kiepskie, że byłam bliska rezygnacji z zamówienia całego standu).

Zaczynamy od Downtown:

Scyscraper. Niebiesko-srebrny brokat w niebieskiej bazie. Przy trzech warstwach kryjący. Brokat jest drobny, inny niż w, na przykład, Ruby Pumps czy Mummy May I? albo C-C-Courage a już zupełnie różny od brokatów OPI z kolekcji Burlesque. Nie wydaje mi się, że będzie odpowiedni do layeringu.




Concrete Catwalk. Szary z niebieskawym podbiciem. Dużo ciemniejszy niż Recycle, w nieco innej tez tonacji - Recycle jest ciepły, Concrete Catwalk jest chłodny. Najbardziej z całego setu kojarzy mi się z Nowym Jorkiem (w concrete jungle chyba są concrete catwalks? :))




Westside Warrior. O mamuniu, ideał. Zgniła zieleń z domieszką khaki. Gęsty, głęboki krem. Co mogę o nim więcej napisać skoro wszystko zawiera się w słowie ideał? :)




Trendsetter. Uwielbiam takie musztardowe brzydactwa. A Trendsetter ma jeszcze shimmer, to już w ogóle dodaje mu urody godnej Ugly Betty ;) A teraz na serio - bardzo, bardzo ładna zielona żółć. W sumie ni to zieleń, ni żółć. No typowa musztarda. I do tego piękny shimmer. Must have tej jesieni.




Loft-y Ambitions. Najbrzydszy. Bordo z shimmerem, brzydkim shimmerem - to trzeba zaznaczyć. Kolor rodem z babcinej, śmierdzącej naftaliną toaletki. Do tego tylko stare futro i moher na głowie. Ja spasuję.




Midtown Magic. Shimmer w bordowej bazie, która przy dwóch warstwach nabiera czarnego pobicia. Niecodzienny ale na pewno ciekawy. Na imprezy będzie jak znalazł.




UPTOWN:

CG in the City to srebrny, bardzo drobny brokat. Wiem, że na moim zdjęciu nie prezentuje się on najlepiej, ale w rzeczywistości jest całkiem ładny. Może na jakiejś konkretnej w kolorze bazie będzie wyglądać lepiej?





Urban-night to ciemny, biskupi fiolet. Niby nic odkrywczego, ale jednak bardzo mi się podoba :)




Traffic Jam to żywa, jasna fuksja. Kolejny mało jesienny kolor na jesień, ale na te ostatnie letnie dni jest jak znalazł.




City Siren to najdziwniejsza czerwień, jaką widziałam. Ma w sobie róż i brąz, w zależności od światła wygląda albo rdzawo albo lekko malinowo. W świetle dziennym to przyjemna, trochę chłodna czerwień.




Street Chic to kolejny kolor w typie Particuliere - mleczny brąz z odrobiną szarości. Do niedawna takie kolory u mnie dominowały, dlatego Street Chic bardzo, bardzo mi się podoba.




Brownstone to ceglasty, ciepły brąz. Nie bardzo w moim typie, ale paznokcie nim potraktowane wyglądają bardzo elegancko.




Kremy wymagają dwóch warstw, shimmery podobnie. Brokaty najlepiej wyglądają przy trzech, chociaż w przypadku CG in the City czwarta by nie zaszkodziła.
Must haves? Zdecydowanie Trendsetter i Westside Warrior.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Essie Brand New Bag - swatches&review.

Kiedy kilka tygodni temu zobaczyłam w internecie zapowiedź jesiennej kolekcji Essie, nie byłam zachwycona. Na zdjęciu tym kolory lakierów były bure, z jakimś takim brzydkim złotym poblaskiem. Pomyślałam wtedy, że to pewnie shimmery. Po obejrzeniu normalnych swatchy w sieci byłam już do kolekcji Brand New Bag w 50% przekonana. A gdy otworzyłam kopertę i rozpakowałam lakiery to moje przekonanie do nich sięgnęło 101% - 6 pięknych, jesiennych kremów. Brakuje mi tu tylko klasycznej czerwieni.


Carry On to takie coś między rozgniecioną jeżyną a bardzo, bardzo ciemnym winem. Fiolet pomieszany z bordo. Elegancki. Jak nie przepadam za kolorami typu vamp, tak ten będzie miłą bazą pod brokatowe czy też holograficzne top coaty.



Very Structured to ciepły, rdzawy (może lekko kasztanowy?) brąz. Ciekawy, może nie najpiękniejszy ale na pewno inny niż brązy, które mam. Trochę powtarzalny (bardzo podobny jest w jesiennej kolekcji China Glaze). No i nie każdemu przypadnie do gustu.




Power Clutch. Mój faworyt. W butelce wygląda jak ciemna szarość, na moich paznokciach nabiera zielonkawego kolorytu. Lakier jest ciemny ale nie wpada w czerń. Za sprawą tego zielonego podbicia nie jest to typowa, nudna już szarość.




Lady Like. Pudrowy róż, faktycznie bardzo kobiecy. Kiedy zobaczyłam ten lakier to pomyślałam sobie feminine. Uroczy, delikatny, buduarowy (taki odcień różu kojarzy mi się z tzw. negligee czyli szeroko pojętą nocną garderobą damską, często koronkową), niekoniecznie w moim typie ale raz na jakiś czas z przyjemnością pomaluję sobie nim paznokcie.




Case Study. Kolejny mój faworyt. Piaskowy camel, który, podobnie jak Power Clutch, nabiera na mnie zielonkowatości. W butelce to czysty, ciepły beżyk a na moich paznokciach to takie coś pomiędzy zgniłym khaki a camelem.




Glamour Purse. Ciepły brąz w stylu Particuliere (nieco jaśniejszy od klasyka Chanel). Mogłabym też ten kolor opisać jako roztopioną mleczną czekoladę. W moim stylu, szkoda tylko, że to kolejny duplikat...





Podsumowując: kolekcja bardzo udana. Gdybym miała kupować pojedynczo, to na pewno zwróciłabym uwagę na Power Clutch, Case Study i Lady Like. Reszta prawdopodobnie nie zawitałaby w mojej kolekcji.



sobota, 27 sierpnia 2011

OPI Touring America - swatches & review.

Jedziemy z tym koksem :):):)


Are We There Yet? to taki łososiowy pomarańcz ze złoto-różowym shimmerem. Kolor uroczy i bardzo nie jesienny. Shimmer jest delikatny i widoczny jest albo w bardzo mocnym zbliżeniu albo w słońcu.




Color to Diner For to jedyna w tym secie czerwień. Kolor przypomina mi skórkę dojrzałego jabłka. Shimmer jest wielokolorowy i podobnie jak w Are We There Yet? jest widoczny w mocnym słońcu.




Chyba w każdej dużej sezonowej kolekcji musi pojawić się kolor z OPI w nazwie, a i Suzi musi mieć swój lakier. Więc co, trąbimy?
Honk if You Love OPI to ciemny,  kremowy fiolet. Raczej z tych ciepłych, aczkolwiek nie jakoś wybitnie ciepły.




Jedna z dwóch szarości w tej kolekcji. Prawdę mówiąc, ta druga jest bardzo do tej pierwszej podobna, chociaż o niebo ładniejsza ;)
French Quarter For Your Thoughts to taka szarość nagrobkowa. Lastriko jak nic, tylko bez tych czarnych kropeczek.





Road House Blues mogę opisać jednym słowem - atramentowy. Ciemny, kremowy granat. W butelce jaśniejszy niż na paznokciach.




A-taupe the Space Needle to (wbrew nazwie) brąz w odcieniu khaki - z nutką przepięknej, zgniłej zieleni. Lubię takie oryginalne kolory.





Suzi Takes the Wheel to zielonkawa, jasna szarość. Mój absolutny faworyt tej kolekcji. W zależności od światła kolor jest albo bardziej szary albo bardziej zielony. Mnie ta zielonkawa wersja bardziej przekonuje ;)




I Eat Mainely Lobster to żywy koral z różowo-złotym shimmerem (shimmer w każdym shimmerowym lakierze z tej kolekcji jest właśnie złoto-różowy). Kolejny mało jesienny kolor z jesiennego setu. Podoba mi się, lubię takie żywe barwy.




Kolejny mój ulubieniec. Uh-oh Roll Down the Window to oliwkowa zieleń z domieszką khaki. Fantastyczny kolor, niespotykany i oryginalny. Must have.




My Adress is "Hollywood" to moim skromnym zdaniem kolor na wiosnę. Bo to taki cukierkowy róż z shimmerem. Jest śliczny, uroczy ale jakoś mi to wszystko z jesienią nie współgra. Może gdyby był to nieco bardziej szary róż?




Get in the Expresso Lane to brąz mocnej kawy bez dodatków. Espresso brown to chyba dobre określenie. Fajny kolor, ale ja będę go upiększać brokatowymi top coatami, bo taki goły jest nieco zbyt nudny.




I Break for Manicures to ciemny fiolet podszyty ciemną szarością. Nie jest on podobny do Honk if You Love OPI, aczkolwiek wystarczyłby jeden taki ciemny fiolet w całej kolekcji (podobnie, jak wystarczyłaby jedna jasna szarość, ja stawiam na Suzi).


Jeśli chodzi o nakładanie - z żadnym kolorem nie miałam problemów. Każdy jeden wymaga dwóch warstw, ale maluje się nimi szybko i przyjemnie (wysychają też w przyzwoitym tempie).
Kolekcja jest udana, ale jak już pisałam wyżej, dwa kolory są zupełnie zbędne. Podoba mi się to pomieszanie vampowych, typowo jesiennych kolorów z tymi, które pasują bardziej na lato czy wiosnę.
Na pewno jest kolka kolorów, które warto mieć. Według mnie są to Suzi Takes the Wheel, Uh-oh Roll Down the Window i A-taupe the Space Needle
Teraz czekam na Muppety, bo jednak glittery to jest to, co lubię najbardziej  :):)