piątek, 25 listopada 2011

Magiczna tarcza czyli krem z filtrem Holika Holika.

Ostatnie dni były... straszne. Miałam wrażenie, że doba jest stanowczo za krótka. Kiedy po pracy wracałam do domu czekał na mnie obiad, wanna pełna ciepłej wody i rozgrzane łóżko. Na nic więcej siły nie miałam.

Ostatnio blog zrobił się paznokciowy - a nie taki był jego początkowy zamysł. Bardzo mnie ta lakierowa mania wciągnęła, ale czas wrócić na właściwe tory ;)

Zdjęcia tego kosmetyku zrobiłam daaaaaawno temu. Ale dopiero teraz mam czas i wenę, by coś więcej o nim napisać (natchnęło mnie to, że już mi się ten krem kończy i pasowałoby coś o nim na gorąco napisać).
O czym mowa? O kremie z filtrem Holika Holika UV Magic Shield.
Nie wyobrażam sobie wyjść z domu bez położenia na twarz czegoś z filtrem. To już jest taki nawyk, jak smarowanie rąk kremem. Mam kilka tubek różnych specyfików, ale ostatnimi czasy zdecydowanie najczęściej sięgałam po krem Holika Holika. Jego ogromną zaletą jest to, że jest on również bazą pod makijaż. BB kremy leżą na nim po prostu pięknie (a na naszych zwykłych, aptecznych filtrach nie zawsze było idealnie). Latem mogłam spokojnie rezygnować z kremu nawilżającego pod, jednak teraz specyfik mocno nawilżający to konieczność.

Magic Shield to gęsty krem o różowawym zabarwieniu, z mikrodrobinkami rozświetlającymi. Filtr ma wysoki faktor - 45SPF/PA++, ale mimo tego nie jest tępy w rozprowadzaniu. Bardzo szybko się wchłania, błyszczące drobinki są niezauważalne a twarz jest po nim idealnie gładka i matowa. Ochrona przeciwsłoneczna jest dla mnie wystarczająca - stosowałam go w lecie (wprawdzie lato było jakie było, i te deszczowe dni przeważały nad tymi słonecznymi), ale spisał się na pięć z plusem.

Jako baza pod makijaż też jest świetny. Jak już pisałam wyżej BB kremy leżą na tym filtrze rewelacyjnie i równie rewelacyjnie się trzymają.

Za moment będę rozpoczynać trzecią tubkę tego cuda, i chociaż inne cudaki leżą w szufladzie i co rano głośnym szeptem nawołują, by użyć właśnie ich, ja jednak zawsze sięgam po Magic Shield. To już chyba jest miłość :)





niedziela, 20 listopada 2011

Zakupowe podsumowanie tygodnia.

Zbiorczy post zakupowy - cały ostatni tydzień w jednym miejscu ;) Mimo tego, że Kardashiany i Deborah Lippmann już były, to jednak na zbiorczym zdjęciu się znajdują ;) A poza tym? Zimowe Finger Paints i pianki myjące Missha :)


Czarna kosmetyczka to część świątecznego zestawu dwóch lakierów Finger Paints. Uroczy ale mało praktyczny gadżet :)





O piance (piankach :D) jeszcze napiszę, bo to cudo. Trafiłam na świetną promocję, gdzie do jednej pianki (w cenie $14,99) dodawane były gratis jeszcze dwie (a standardowa promocja na te produkty to 1+1). Szkoda tylko, że wszystkie trzy pianki to ten sam zapach...



Deborah Lippmann na wzorniku:

Waking Up In Vegas, Happy Birthday, Bad Romance

Nicole by OPI Kardashian Kolor na wzorniku:

My Empire... My Rules, Khloe Had a Little Lam-Lam, Rainbow In The S-kylie

I na końcu śliczności od Finger Paints. Bright & Merry:

Winter Sky, Drummer Boy, Yule Be Merry

Santa Kisses, Comet's Collar, Frosty Night

Dwa kolory z Holiday Duo KIT:

Vintage Violet, Curator's Crimson

Bright & Merry to prześliczna kolekcja. Bałam się tych kolorów, ale wszystkie są rewelacyjne. Comet's Collar to bardzo drobne glass flecks w takiej limonkowej, przejrzystej bazie. Na paznokciach będzie wymagał 3+ warstw, ale chyba będzie tego wart... Brokaty są drobne, ale przy trzech warstwach mogą być kryjące.
Vintage Violet to shimmerowy fiolet a Curator's Crimson to czerwień z różowym podbiciem - oba te kolory są idealne :)

czwartek, 17 listopada 2011

Kardashian Kolor.


Cześć :)

Kardashian Kolor to, cytuję stronę internetową Nicole, holiday shades inspired by everyone's favorite TV family. Nie wiem, jaki jest status Kardashianek w Stanach, ja wiem że mi one zwisają i powiewają ;) ale kolory są zaskakująco ładne :) Na początek wzięłam trzy spośród tych:

zdjęcie pochodzi ze strony nicolebyopi.com


Oto moje skarby:


Od lewej My Empire... My Rules, Rainbow in the S-kylie i Khloe Had a Little Lam-Lam.


My Empire to taupe, klasyczny i piękny, kobiecy i niezobowiązujący. Uwielbiam tego typu kolory. Rainbow in the S-kylie to brokat, raczej nawierzchniowy. I podobno to dupe Rainbow Connection z muppetowych OPI - pozyjemy, zobaczymy. I na konic Khloe Had a Little Lam-Lam czyli ciemna, niebieska zieleń; fantastyczna. I to właśnie ten kolor niedługo wyląduje na moich paznokciach.

MY EMPIRE... MY RULES:

KHLOE HAD A LITTLE LAM-LAM:

RAINBOW IN THE S-KYLIE:




Mam ochotę na jeszcze dwa, trzy kolory. Może jeszcze przed świętami uda mi się je kupić :)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Caught in bad romance.

Listopad w szkole jest nudny - rutyna na dobre już wdarła się w życie uczniów i każdy dzień wygląda tak samo. A w życiu nauczyciela? Chyba jest podobnie - kartkówki, sprawdziany i odpytywanie pod tablicą tylko z tej drugiej strony. Niedługo jest znienawidzona przeze mnie wywiadówka, i tego momentu oczekuję z nieukrywana niechęcią. Dlaczego? Bo rodzice bywają trudniejsi niż ich dzieci. I chociaż moje dzieciaki są bezproblemowe to ich rodzice już nie są tacy przyjemni we współżyciu.



Wróćmy do przyjemniejszych spraw. W domu czekała na mnie dzisiaj paczuszka ze Stanów. A w paczuszce tej trzy cudeńka. Jak stałam się posiadaczką tych cudeniek? Całkiem niedawno zachciało mi się lakierów Lippmann - naoglądałam się swatchy, a że jestem wzrokowcem to szybko zapragnęłam mieć kilka sztuk u siebie. Ale najpierw postanowiłam poprosić o radę koleżankę. Moja amerykańska znajoma zapytana o trzy lakiery Lippmann, które muszę mieć odpowiedziała 'Bad Romance, Waking Up In Vegas & Happy Birthday' - więcej nie trzeba mnie było nakłaniać. I oto mam, i już kocham. Mam niby tańsze odpowiedniki tych lakierów, ale to jednak nie to (na dniach zdjęcia porównawcze). A póki co zdjęcia moich cudeniek w buteleczkach. Przepiękne są.



BAD ROMANCE:

HAPPY BIRTHDAY:

WAKING UP IN VEGAS:

niedziela, 13 listopada 2011

Finger Paints Fall Fashionista - swatches.

Nie bawię się w posty ze swatchami na wzorniku, przechodzę od razu do paznokciowych. Tak bardzo ciekawiła mnie ta kolekcja, ze od razu wzięłam się za malowanie :)

Mimo że na blogu już gościły zimowe kolekcje, były też zapowiedzi wiosny 2011 to teraz wracamy do jesieni i przepięknej kolekcji amerykańskiej marki Finger Paints. Kolekcja ta to 9 pięknych kremów - ja posiadam 8, jednak w ramach rekompensaty za brakujący Haute Taupe dostałam Tiffany Imposter czyli kolor, który w Stanach coraz trudniej zdobyć. Więc mimo wszystko jestem zadowolona. A piękny taupe już do mnie leci, ale o tym kiedy indziej ;)

FINGER PAINTS - FALL FASHIONISTA:



Military Green to przepiękny odcień khaki - nie za jasny, nie za ciemny, idealnie kremowy, no po prostu piękny. Uwielbiam takie kolory i ten był pierwszy w kolejce do testowania. Mam go na paznokciach od piątkowego poranka i wciąż jest bez skazy :)




Vintage Velvet to teal idealny. Perfekcyjne pomieszanie zielonego z niebieskim, gdzie nie każdy z tych kolorów nie jest kolorem dominującym - po prostu teal, bez zielonych czy niebieskich nut. Ideał.




To-teally Chic to żywy, prawie neonowy niebieski. Jest w nim trochę zielonych nutek, więc delikatnie on w stronę teal idzie ale to jednak niebieski. Śliczny, mało jesienny ale śliczny. Na minus to, że ma predyspozycje do brudzenia płytki, dlatego raczej baza pod ten lakier jest zalecana.




Catwalk Queen to, jak dla mnie, kolor nubuku - taki piaskowy, trochę brudny odcień żółtego. Mam workery w takim właśnie kolorze, odcień idealny na jesień.




Cordur-orange to pomarańcz na czerwonej bazie. Nie jest on jednak mocno czerwony, raczej rudawy, taki lisi. Ciężko opisać ten kolor, bo jest dziwacznie piękny.




Purple Pinstripe to zszarzały fiolet. Bardzo mi się podoba, nie widziałam nigdy na żywo podobnego odcienia.




Raspberry Tafetta to idealny buraczek :) Nie jako burak sam w sobie, ale jak tarte buraczki obiadowe zabielane śmietaną - to jest dokładnie taki kolor. Czy berry? Raczej nie, bardziej obstawiałabym jednak tego buraka a nie jagodę :)




Stunning Stilettos to szarość jaśniejsza niż ciemniejsza ale też nie przesadnie jasna. Trochę betonowa. Ładna, ale powtarzalna.




I na koniec bonus w postaci Tiffany Impostera. Uwielbiam wszelkie kolory które są wzorowane na słynnym błękicie Tiffany'ego. Imposter jest właśnie takim kolorem - ciężko te kolory opisać, bo to takie błękity z domieszką (bardzo delikatną) zieleni. Strasznie smuży, ale ten typ chyba tak ma...




Teraz trochę o tych lakierach ogólnie. Mają świetne korki, które idealnie leżą w dłoni. Pędzelki są odpowiedniej długości a sam lakier ma rewelacyjną konsystencję. Jedyną wadą ich jest to, że trzeba drugą warstwę kłaść dość szybko - bo kiedy pierwsza zbyt mocno wyschnie to malowanie staje się koszmarem. Poza tym to są lakiery idealne. I jak już pisałam przy Military Green - są trwałe (przynajmniej ten jeden). Mam go na paznokciach od piątku i on wciąż wygląda jak położony przed godziną.

Czekam, z niecierpliwością, na kolory świąteczne. I już mam obiecaną wiosenną kolekcję, chociaż nawet nie było jeszcze zapowiedzi... Gdybym miała do nich normalny dostęp to bardzo prawdopodobnym jest, że kupiłabym wszystkie dostępne na rynku kolory :D

piątek, 11 listopada 2011

Soft Jelly Cleansing Puff - bardzo dziwna myjka.

Wczoraj powstał piękny, długi post o tej myjce, jednak coś wcisnęłam i, bah, tekstu nie ma. Nie miałam już siły pisać ponownie, więc małe co nieco o konjakowej myjce dopiero dzisiaj. A więc (tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od 'a więc') do rzeczy.

Od samego początku byłam przekonana, że konjac to jakaś alga czy inne morskie żyjątko. I dopiero kiedy dostałam paczkę zaczęłam guglać, i wyguglałam to, że konjac to wieloletnia roślina bulwiasta. Konjac uprawia się w Indiach, Chinach, Japonii i Koreii. Bulwy tej rośliny są bogate w skrobię, którą wykorzystuje się do wyrobu mąki i galaretki; konjac to też wegański substytut żelatyny. Konjac jest podobno bez smaku, ale Azjaci bardzo się w nim lubują - cóż, kwestia gustu. W Stanach popularne są (podobno) lychee cups, które są zrobione właśnie z konjaka (konjaku?).
No i przejdźmy do sedna - w Korei konjac podbił też serca kosmetycznych maniaczek - myjko-masażery są tam baaardzo popularne; postanowiłam i ja tego cuda spróbować.

Ciężko będzie mi pisać o tym czymś bez ciągłego używania słowa myjka, umówmy się więc, że w poście będę pisać po prostu puff a Wy przymkniecie oko na to, jak często to słowo będzie się powtarzać ;)



Puff zapakowany jest w plastikową torebkę, która w środku była wilgotna - to zapewne miało na celu stworzyć odpowiednie warunki transportu małego cuda. Producent zaleca, by przed każdym użyciem dokładnie wypłukać puffa w ciepłej wodzie, gdyby zdarzyło się, że konjac nam wyschnie należy włożyć go do wody i poczekać, aż całkowicie nasiąknie.

Pierwsze wrażenia dotykowe? Puff jest miękki, galaretkowaty. W strukturze porowaty i chłonie wodę jak szalony. Można go używać solo albo z środkiem czyszczącym (żele świetnie się na nim pienią).
Podczas używania jest delikatny - masaż tą myjką to prawdziwa przyjemność, do tego fantastycznie przygotowuje on skórę do innych zabiegów (maseczki, sleeping pack'i, kremy...). Co jeszcze zaobserwowałam - konjac szybko nabiera temperatury; wystarczy chwila pod strumieniem gorącej wody i myjka jest ciepła - a masaż taką ciepłą gąbeczką jest niesamowicie odprężający.
Po takim myciu twarz jest gładka i miękka jak po użyciu najlepszego peelingu.

Mam tylko problem z przechowywaniem puffa. Bo nie wiem, czy trzymać go w oryginalnym opakowaniu, czy tak luzem, w łazience? Bo chyba zamknięcie wilgotnej gąbki w plastikowym woreczku nie będzie zbyt higieniczne... Póki co wieszam myjkę w kabinie prysznicowej.

Dla zobrazowania wielkości puffa zrobiłam mu zdjęcie z pudełkiem meteorytów. Puff jest półkulą o średnicy 8cm i wysokości 3,5. Mieści się w dłoni wygodnie, nie jest ani za duży, ani za mały.

Podsumowując - fajny gadżet. Przyjemniejszy w użyciu niż celulozowe gąbeczki. Jestem jeszcze bardzo ciekawa gąbki Kanebo, która, mam nadzieję, doleci do mnie już w przyszłym tygodniu :)