środa, 28 września 2011

Zrobiona w holo...

Holo Green to limonkowa zieleń migocząca w słońcu. Weekend u nas był pogodny, skorzystałam więc z okazji i zrobiłam kilka zdjęć.
Uwielbiam takie lakiery - od niedawna można o mnie mówić Panna Migotka. Na zdjęciu są trzy warstwy, ale zastanawiam się, czy na jakiejś fajnej bazie ten lakier nie wyglądałby lepiej... Holo Chrome to cudo samo w sobie, a Holo Green chyba potrzebuje jakiegoś dopalacza...


A w mojej Naturze zobaczyłam dziś niesamowitą promocję - lakiery Catrice przecenione na 9,99 z 12,49. Nic tylko brać i kupować, i oszczędzać pieniądze...

niedziela, 25 września 2011

Devil's Food Cake na urodziny... ;)

Nie jestem mistrzem kuchni. Nie lubię gotować ale mam swoje popisowe potrawy, którymi od czasu do czasu czaruję towarzystwo.

W miniony piątek były 18 (obchodzone trzydziesty drugi raz) urodziny mojej teściowej ;) 18+32=50 a więc wołało to wszystko o specjalne traktowanie. Postanowiliśmy więc (w czwórkę, czyli ja, dwaj synowie teściowej i jej mąż) zorganizować jej małe przyjęcie. Na tę okazję zrobiłam tort, który wśród znajomych ma już opinię kultowego - żadna wspólna impreza bez niego obejść się nie może.

Pierwszy raz Devil's Food Cake'a jadłam dawno temu w Londynie - a to jest wspomnienie. Delikatne, bardzo bogate w smaku ciasto czekoladowe - smakowało mi bardzo, jednak przepis, który dostałam od znajomej nie był dobry. Próbowałam go modyfikować - co nie bardzo mi wychodziło. Żyłam więc wspomnieniami o londyńskiej wersji ciasta diabła aż do zeszłego roku - niezastąpiona Nigella przyszła mi z pomocą. Przepis poniżej jest właśnie jej, pochodzi z Nigella Kitchen. Oryginał tutaj, poniżej wersja spolszczona i sprawdzona ;)


Aha, ciasto można przekładać czymkolwiek (bita śmietana, masy maślane etc.) ale krem z przepisu jest boski. Tak boski, że kiedyś zjedliśmy go z mężem solo, a krążki przełożyłam bitą śmietaną. Ja tym razem lekko zmodyfikowałam przepis na krem, bo zamiast gorzkiej czekolady dałam mleczną (zwykłe zagapienie, kiedy zorientowałam się w domu że mam trzy tabliczki mlecznej czekolady Wedla zamiast gorzkich z 70% zawartością kakao byłam w domu sama i leniwa, więc uznałam, że mleczna może być).

DEVIL'S FOOD CAKE

ciasto:
  •  50 g przesianego kakao
  •  100 g ciemnego cukru trzcinowego
  •  250 ml wrzątku
  •  125 g miękkiego masła
  •  150 g cukru
  •  225 g mąki, przesianej
  •  1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
  •  1/2 łyżeczki sody oczyszczonej (mąkę, proszek i sodę przesiewamy do miseczki)
  •  2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
  •  2 jajka
Piekarnik nagrzewamy do 180*, tortownicę wykładamy papierem do pieczenia (ja wykładam tylko dno - czyli spód tortownicy, na to papier i nakładam obręcz; nie bawię się w wykładanie całej tortownicy, nie ma to znaczenia, po wystygnięciu boki ciasta bardzo ładnie odchodzą od tortownicy, a w razie potrzeby można przecież przejechać nożem po obwodzie ciasta ;)).
Kakao i cukier zalewamy wrzątkiem i mieszamy do rozpuszczenia. Odstawiamy do ostygnięcia.
Masło ucieramy z cukrem na jasną, puszysta masę. Do utartego masła dodajemy ekstrakt waniliowy (nie miałam ekstraktu i dałam wódkę ze słoika z zalanymi malinami). Następnie dodajemy jajko i od razu łyżkę mieszanki mąki, sody i proszku - mieszamy to wszystko energicznie po czym dodajemy drugie jajko i resztę mieszanki mącznej.
Do ciasta wlewamy syrop cukrowo-kakaowy, mieszamy do połączenia.
Przyszedł czas na pieczenie. Możemy to zrobić na dwa sposoby - na raty albo jednorazowo. Na raty (tak piecze Nigella) - połowę ciasta wlewamy do tortownicy, resztę odstawiamy (albo wlewamy do drugiej tortownicy i pieczemy dwa placki na raz) i pieczemy po wyjęciu z formy pierwszego placka - w tym wypadku czas pieczenie to ca. 30 minut (do suchego patyczka). Możemy jednak wszystko wciepać do tortownicy na raz, wtedy pieczemy ciasto około godziny (do suchego patyczka). Ja zawsze piekę jedno ciasto, potem, po wystudzeniu, przecinam je na dwie części.

krem:

  • 125 ml wody
  • 30 g ciemnego cukru trzcinowego
  • 175 g masła
  • 300 g gorzkiej czekolady, połamanej na kostki
Przygotowanie kremu zaczynamy albo jeszcze przed pieczeniem ciasta albo w trakcie. Krem dość długo gęstnieje, więc lepiej zacząć go robić wcześniej niż ciasto.
Wodę, masło i cukier podgrzewamy aż do rozpuszczenia składników - gdy mieszanka zaczyna wrzeć, ściągamy ją z ognia i wrzucamy czekoladę. Mieszamy aż do rozpuszczenia czekolady i odstawiamy do przestygnięcia/zgęstnienia.

Kiedy nasz krem ma już konsystencję kremu (ja przyspieszam ten proces wkładając całość do lodówki) możemy przekładać krążki ciasta. W wyobraźni dzielimy krem na trzy części i 1/3 wykładamy na pierwszy krążek. Przykrywamy to drugim i kolejną 1/3 smarujemy wierzch. Ostatnia część idzie na boki (ja nigdy boków nie smaruję, wolę mieć więcej masy w środku :D). I gotowe. Tort trzymamy w lodówce, możemy go jeść zaraz po przygotowaniu.
Do masy możemy dodać co mamy pod ręką: świeże owoce, owoce z alkoholu, orzechy, raz nawet dodałam czekoladowe M&M's. I jak już wyżej wspomniałam, masa nie jest obowiązkowa - Devil's Food Cake to ciasto, przełożenie może być dowolne ;)
Ja dodałam maliny z ogrodu teściowej - chyba już ostatek. Maliny i mleczna czekolada? Mmmmmm...



Zdjęcia są jakie są, bo dosłownie trzech dorosłych mężczyzn wręcz dyszało mi w kark i ich łapy wchodziły w kard. Musiałam się spieszyć.
Ciasto jest raczej średniej trudności - najwięcej czasu zajmuje pieczenie. Ale warto poświęcić kilka godzin, naprawdę. Palce lizać!

sobota, 24 września 2011

Modern Muse - Catrice for fall 2011.

W końcu znalazłam czas, by osłoczować całą nową ofertę lakierów Catrice.

Grey's Kelly to mój ulubieniec (połączenie Grey's Anatomy z Grace Kelly w takim kolorze? jestem na tak ;)). Wrzosowy taupe, nieco inny niż Metro Chic czy Below Deck - od tych dwóch jest bardziej brązowy. Uwielbiam takie kolory, bardzo szlachetnie wyglądają na dłoniach. No i są idealne na jesień.
Dwie warstwy, chociaż czasem i trzeciej potrzeba.



ASHley. Kolejny must have. Jasny, lawendowy fiolet. Można powiedzieć, że to popiół okraszony suszona lawendą ;) Dwie warstwy wystarczą.



Beavis & Mud-head to ciepły, czekoladowy brąz. Byłam przekonana, że zastąpił on Lost In Mud, ale jednak ten drugi jest w stałej ofercie - i to mnie dziwi, bo te dwa lakiery są bardzo do siebie podobne. Nie wiem, którą wersję wolę, ale Beavis jest naprawdę ładny.



Jade Is Not My Name. No jade to to nie jest. To jest taka niebieskawa, lekko morska zieleń. Fantastyczna. Szkoda tylko, że zastępuje równie udany kolor...



Sing: Hey, Dirty-Lilah! to na pewno absolutny winner w kategorii 'nazwa'. Chodzę sobie po domu i śpiewam 'hey dirty-lilah' do muzyki Plain White T's.
Kolor? Bardzo jasna lawenda z bardzo dyskretnym shimmerem. Może się podobać.



Kolejny mój ulubieniec: It's Rambo No. 5. Takich kolorów mamy wysyp tej jesieni (chociażby Dree i Uh-oh Roll Down the Window). Co nie zmienia faktu, że Rambo jest bardzo ładny. Zgniła, kremowa, wojskowa zieleń. Bardzo mi się podoba.



Marilyn & Me to shimmerowa czerwień z brokatem. Miałam trochę inne wyobrażenie tego lakieru, to co było w mojej głowie nijak ma się do rzeczywistości, niestety. Nie jest brzydki, ale chciałam czegoś innego - dlatego jest to największe rozczarowanie. W butelce piękny, na paznokciach niespecjalny. Ale może się podobać.



Rusty But Sexy. Opiszę ten kolor słowami piosenki:

Brzydula i Rudzielec
To niby nic, a znaczy wiele,
Niby nic, a spróbujcie raz
Być brzydulą tak jak ja,
Bo ja mam włosy rude,
Nie miedziane, nie kasztan, nie mahoń,
Tylko rude, po prostu rude,
Jak lisia skórka latem. 


Jak lisia skórka latem. Krótko? Piękny :D



Khaki Perry. Wow. Tylko tyle - WOW. Szare khaki ze złotym połyskiem i takimi śmiesznymi, matowymi drobinkami. Drobinki te dają efekt zaszumionych paznokci, do tego ten złoto-zielonkawy połysk (który nie jest ani frostem ani shimmerem). Przepiękny i efektowny.



Blues Brother Vol. II. Ciemniejszy od poprzednika (czyli Blues Brother) i z ładniejszym shimmerem.



I'm A Star... Ah, indeed, you're a star! Przepiękny. To był pierwszy kolor, który rzucił mi sie w oczy w zaktualizowanej szafie Catrice. Bardzo stare, zaśniedziałe złoto. Zdecydowanie kolor z gatunku bogatych i zdobnych.



Goldfinger to taki ładny koszmarek. Nie wiem jak ten lakier opisać, bo to nie jest foil ani shimmer (chyba że taki konkretny, gruby shimmer). Złoto w lekko zbielałej postaci. Ale jest w swej brzydocie uroczy.



After Eight to ciemna butelkowa zieleń z shimmerem. Nieco metaliczna. Bardzo ładna.



Captain Sparrow's Boat to grafitowy metalik/frost. Podoba mi się kolor, wykończenie już mniej - gdyby to był tylko metalik, bez tych frostowych naleciałości to byłabym zadowolona; a tak - może znajdzie się kiedyś jakaś okazja do, chociaż chwilowego, ponoszenia tego koloru.



To byłoby na tyle jeśli o Catrice chodzi. Czekam teraz z niecierpliwością na limitowankę.

czwartek, 22 września 2011

Wake me up when September ends.

Jaka jest ulubiona piosenka pracowników polskiej oświaty? Tak, ta, której fragment jest tytułem tego postu.

Bo wrzesień jest najgorszym miesiącem w całym roku szkolnym. Dzieciaki są cały czas rozbrykane po wakacjach a sam nauczyciel jest taki jakiś ospały i ciągle nie dowierza, że lato już się skończyło. Co najlepsze, cały ten marazm mija wraz z nadejściem października :D Bo w październiku mamy już widok na kilka długich weekendów (pierwszy tegoroczny zaczyna się 14 października i trwa trzy dni - zawsze to coś :D), po serii kilku weekendów są Mikołajki i ferie świąteczne, później już zimowe, wielkanocne, testy gimnazjalne, majowy długi weekend i, voila, mamy czerwiec i wakacje. I chociaż wrzesień ma 30 dni to dłuży się niemiłosiernie.

Rano wybór lakieru był prosty jak nigdy - oczywiście musiałam wypróbować Kahki. I nie zawiodłam się. Lakier Tony Moly to bardzo ładna, lekko przyszarzała zieleń khaki. Aplikacja też była przyjemna - pędzelek jest wygodny, mimo nieco zbyt krótkiego włosia i zbyt szerokiej nakrętki. Konsystencja jest gęsta ale mimo tego lakier wymaga położenia dwóch warstw. All in all wart tych $7.

Lakierowi ulubiency.

Nie jestem zielona w lakierowych sprawach - może nie mam nie wiadomo jakiej kolekcji, ale jednak mam kilka na stanie. I chociaż teraz mój zbiór mocno utył i mam w czym wybierać, to jednak cały czas mam swoich lakierowych ulubieńców.

Pierwszy z lakierów z mojej listy must have to Particuliere. To jest kolor z rodzaju tych klasycznych i bezpiecznych. Będzie pasować do wszystkiego i o każdej porze - do dżinsów w środku dnia i do małej czarnej wieczorem.
Jaki to kolor? Taupe? Brąz? Według mnie to jasny, mleczny brąz z odrobiną szarości. W aplikacji jest rewelacyjny - gęsty, kryjący i jednowarstwowy :) Przy moim porannym, szybkim malowaniu sprawdza się idealnie.



Drugi z ulubieńców to kolor z kolekcji Rock Your Nails Diora. Nirvana to morska zieleń o błyszczącym, kremowym wykończeniu. Niestety do pełnego krycia trzeba dwóch warstw, ale efekt końcowy jest wart poświęconego czasu.
Nirvana nie jest może uniwersalnym klasykiem, ale jest warta grzechu. Jestem wielbicielką wszelkich turkusów, jednak drugiego takiego koloru w moim zbiorku nie ma. Nirvana jest po prostu jedyna w swoim rodzaju :):)



Jest jeszcze kilka lakierów, z których nie potrafię zrezygnować, ale o tym innym razem :)

środa, 21 września 2011

Rozpusty ciag dalszy.

Ostatnia część moich koreańsko-amerykańskich zakupów sieciowych. Dzisiaj dostałam Petrę, lakiery Tony Moly, Skin Food i Etude House, tusz do rzęs Skin Food i cytrynowego sleeping packa oraz glinkową maseczkę truskawkową.


Lakiery Skin Food są urocze - przyznam się, że  kupiłam je głównie dla buteleczki, kolor tutaj zszedł na drugi plan ;) Tony Moly są cudowne - kolory, które dla siebie wybrałam są niesamowite. Jedyną ich wadą jest krótki i niewygodny pędzelek oraz nieco zbyt szeroka zakrętka, ale jakoś to przeżyję - dla tych kolorów naprawdę warto. Jesienne Zoye? Fantastyczne, wszystkie. A Etude House są bezpieczne i dress code'owe (poza V.V.I.P. Green).

Eggplant Plumping Volume Mascara zapowiada się dobrze. Trochę na początku przeraziła mnie szczoteczka (krótkie i rzadkie włoski), jednak po teście na tuszu Missha 4D jestem pełna nadziei, że jednak będzie dobrze :)

No i owocowe cuda Baviphat. Jestem fanką, przyznam się do tego. Uwielbiam te realistyczne opakowania ;) Od razu wiadomo, co kryje się w środku. A w dzisiejszych zdobyczach kryją się cytrynowa nocna maska wybielająca i glinkowa maseczka truskawkowa. Nie mogę się doczekać :D


I na koniec szybkie, wzornikowe swatche moich najnowszych lakierów.
Górny lewy róg to Zoye. Jana to różowawy taupe; Petra to coś w stylu Paradoxala, tylko w kremie; Dree to zgniła zieleń a Cynthia zielony granat.
Prawy górny róg to Tony Moly. Sad Green to morska zieleń; Kahki to przyszarzałe khaki bez brązu a Indian Blue to szarawy błękit.
Lewy dolny róg to Etude House: morska zieleń V.V.I.P. Green, Mistic Purple to fiolet ze zlotym shimmerem, Brown Berry to lekko różowy brąz a Kahlua Milk to mocno rozbielony brąz.
I na koniec lakiery Skin Fooda z mlecznej serii. Lavender Milk czyli pastelowa lawenda i Mint Milk czyli urocza miętka.


Podsumowując: wrzesień był zakupowo udany. To jeszcze nie wszystko - mam nadzieję, że nowe Essence już niebawem pojawią się w Naturze. I wtedy będę już całkiem pod kreską, bo w tej chwili to jestem tak na granicy. Całe szczęście, że do pierwszego już niedaleko :D

Bluebell.

Byłam dzisiaj na konferencji przedmiotowej. Brak zajęć w szkole = możliwość odejścia od konserwatywnych, szkolnych barw. Gwiazdą dzisiejszego dnia był jeden z najświeższych nabytków, czyli Chunky Holo Bluebell.

Lakiery z serii Chunky Holo są typowymi lakierami do layeringu. Nie nadają się do samodzielnego użytku, ale one właśnie na odpowiedniej bazie zyskują na urodzie. Bazą do Bluebella była Cynthia. Zdjęcia nawet w 10% nie pokazują, jak ładny jest ten lakier, jak się mieni i zmienia kolory od zieleni po czerwień. Bluebell jest fantastyczny (jak wszystkie lakiery z tej serii), i jak macie możliwość zakupu jakiegokolwiek lakieru ChH to polecam, bo te błyskotki fantastycznie upiększają dłonie.

Bluebell:

Jesienna Cynthia w granacie.

Cynthia to jeden z lakierów z jesiennej kolekcji Zoya Smoke. Kolor jest ciężki to opisania - to coś pomiędzy bardzo ciemną zielenią granatem (zieleń jest widoczna przy pierwszej warstwie, później zostaje już tylko granat).
Mnie się podoba. I sam w sobie i jako baza pod czymś bardzo, bardzo fajnym ;)

Oto i panna Cynthia we własnej osobie:


Osobiście bardziej do gustu przypadły mi Dree, Jana i Petra. Jeśli chodzi o malowanie, to ja jestem wielbicielka lakierów Zoya - uwielbiam je (nie mam ich zbyt wiele, ale te co mam to kocham) za przede wszystkim bardzo wygodny pędzelek i konsystencję, dzięki której można, przy poszczególnych lakierach, uzyskać pożądany efekt już przy jednej warstwie (a zazwyczaj maluję paznokcie rano, przed wyjściem do szkoły i bardzo liczy się wtedy dla mnie CZAS).

Smoke na jesień? Jestem na tak :)

poniedziałek, 19 września 2011

Poniedzialkowa rozpusta.

Takich postów na tym blogu będzie więcej. Bo ja zawsze przywlekę coś z drogerii albo listonosz zostawi dla mnie małe co nieco (eBay to świątynia rozrzutności).

Donosiciel przyniósł mi dziś Kleancolory, lakiery NYX, Zoya i Etude House. Poza tym krem nawilżający i bb krem. A z Natury przytaszczyłam w sobotę lipstainy, eyeliner w żelu i lakiery My Secret.

Lakierowo powróciłam do korzeni (delikatesy Etude House to stara ja ;)) ale też zrobiłam krok do przodu - kleancolorowe holo i inne błyskotki (Emerald Forest NYXa mnie zachwycił). Poza tym jesienne Zoye i pastelowe My Secret.

ZOYA: Dree, Jana, Cynthia; My Secret: Mint, Vanilla, Lavender; Etude House: Berry Brown, Mistic Purple, Kahlua Milk; NYX: Emerald Forest, Woman, Golden Lavender, Smoldering i Deep Space


lewa-prawa: NYX: Woman, Emerald Forest, Smoldering, Deep Space, Golden Lavender; Kleancolor: Bite Me, Midnight Seduction, ChH Bluebell, ChH Poppy, Sparkle Red, ChC Fuchsia, Holo Green, ChH Clover i Leaves Jingle

Poza lakierami było tez trochę pielęgnacji w dzisiejszych paczkach.
Peach All-in-One Waterfull Cream to moja nadzieja na jesień i zimę. Nie jest to typowy krem - kosmetyk ma żelową konsystencję i jak żel zachowuje się na skórze. Czego ja oczekuję? Mocnego nawilżenia i odpowiedniego przygotowania skóry pod makijaż. Testy na ręce są obiecujące, ale dokładniejsze, całotwarzowe testy dopiero jutro rano.
Zapomniałabym - krem jest w takim samym opakowaniu jak brzoskwiniowy peeling. Jedyna różnica między nimi to to, że brzoskwinia peelingu jest błyszcząca a ta, w której jest krem jest matowa. Pojemność gigantyczna - 100ml. Zapach przyjemny - lekki, brzoskwiniowy. Będzie przyjemna odmianą po paskudnie naperfumowanym kremie Siquens.


Good Afternoon Rose & Lemon Tea to bb krem typu waterdrop. Krem ma ładny jasny kolor (mam oczywiście wersję jaśniejszą), bardzo ładnie leży na twarzy. Kropelki wody, które się wytrącają nie są tak widoczne jak w kremach Lioele czy Skin79, ale są wyczuwalne.
Co mnie zachwyciło to zapach - czarna, aromatyzowana różą i cytryna herbata. Zapach nie jest drażniący - wręcz przeciwnie, działa odprężająco, taka mini sesja aromaterapii przy robieniu makijażu ;)


I na koniec flamastry do ust i żelowy linerek. Zacznę od tego drugiego - Sherlok & Khaki Holmes to bardzo ładny zzieleniały brąz z drobinkami. Jednak ja chyba nigdy nie przekonam się do tego typu kosmetyków, bo jednak kredka to kredka. Będę próbować i ćwiczyć, ale jednak cieniutkie pędzelki i żelowe farbki do powiek to nie moja bajka.

prawy górny róg od lewej: Rose Wood Avenue, Red & The City i Meet Mrs. Rosevel

Za to lipstainy to bardzo moja bajka ;) Colour Infusion to to, co tygryski lubią najbardziej - jest kolor, który faktycznie jest długotrwały, z komfortem gołych ust. Mój faworyt to Rose Wood Avenue. Ale mogłabym mieć wszystkie pięć pisaków. Jedyne do czego sie przyczepie to to, że końcówka jest nieco za twarda. Ale poza tym - rewelacja!


I jeszcze na koniec moje wszystkie kleancolorowe Chunky Holo. Jestem w nich zakochana!

czwartek, 15 września 2011

BB inaczej.

Ciężki dzień. Od 7:30 zajęcia, potem projekt edukacyjny (nie wiem po co wprowadzono realizację tych projektów, toż to nikomu niepotrzebna strata czasu...), potem rada i na końcu zebranie z rodzicami. A jutro ognisko z moimi dzieciakami...
W domu czekała na mnie miła niespodzianka - paczuszka z Korei. Crystal Finish Pact to jasny, żółty puder w kompakcie. Całość zamknięta jest w eleganckiej, plastikowej (chociaż stylizowanej na metal) puderniczce. Puderniczka ma dwa poziomy - z puszkiem oraz z lusterkiem i pudrem. Otwieranie jest wygodne a całość jest lekka i poręczna. Szkoda, że nie ma welurowego etui.
Cena to około $14 przy gramaturze 14g.

Jest to puder matujący. Kupiłam go z myślą o poprawkach w ciągu dnia. Nie zawsze ich potrzebuję, ale są dni, gdy moja strefa T przetłuszcza się bardziej, i właśnie na takie okazje kupiłam sobie BB w pudrze ;)
Kolor jest idealny - nie ma w nim ani grama różu, jest za to dużo żółci, która na twarzy pięknie wtapia się w cerę.
Po pierwszym teście mogę powiedzieć, że efekt końcowy jest podobny do tego, który daje puder sypki SkinFood - satynowy, żywy mat. Nałożony pędzlem daje delikatne, transparentne wykończenie, natomiast położony dołączonym puszkiem wygląda jak podkład - czyli to taki kosmetyk 2w1.
Jutro na wycieczce sprawdzę, jak się sprawuje w terenie.


Update: po całym dniu w terenie, w wietrznej ale bardzo ciepłej pogodzie, moja twarz jest ciągle świeża i matowa. Rano nałożyłam puder puszkiem na krem WaterDrop Lioele. Nie wykańczałam makijażu niczym innym, nałożyłam tylko trochę brązera. Crystal Finish Pact przeszedł testy pomyślnie w warunkach tak jakby ekstremalnych. Jestem zadowolona.









wtorek, 13 września 2011

Catrice for fall 2011.

Piękną mamy jesień w Naturze :) Nie ma jeszcze u mnie nowości Essence, ale już mogę cieszyć oczy tymi od Catrice. Poza nowymi kolorami lakierów nowe w szafie są kremowe cienie, pisaki do ust, baza pod podkład, kilka kolorów pojedynczych cieni, parę maskar... Bliżej przyjrzę się im jutro, ale ząbki ostrzę sobie na żelowy eyeliner (Sherlock & Khaki Holmes) i pisaki (Red & The City i Meet Mrs. Rosevelt).

A oto lakiery:

górny rząd, od lewej: Marilyn & Me, Rusty But Sexy, I'm a Star..., Goldfinger, After Eight, Captain Sparrow's Boat, Blues Brother Vol. II; dolny rząd, od lewej: Khaki Perry, It's Rambo No. 5, Jade Is Not My Name, Grey's Kelly, Beavis & Mud-head, ASHley, Sing: Hey, Dirty-Lilah!


Wycofane kolory to: Bye, Bye Birdy!, Sold Out For Ever, Apropos Apricot, MAN, Go Tango, I Scream Peach!, Just Berried!, Sweets For My Sweets, Just Married, Hip Queens Wear Blue Jeans! I Sea You, Easy Peasy, Lemon Squeezy!, Up In The Air, Be My Millionaire i London's Weather Forecast. Duża większość tych wprowadzonych na wiosnę do jesieni nie dotrwała, ale szkoda mi też klasyków takich jak Sold Out For Ever czy London's Weather Forecast. Poza tym są nowe wersje Run Forest Run, Back To Black, From Dusk To Dawn i Let's Mauve On!.

Szybkie swatche wzornikowe poniżej.

After Eight, Jade Is Not My Name, It's Rambo No. 5

Khaki Perry, ASHley, Sing: Hey, Dirty-Lilah!

Grey's Kelly, Beavis & Mud-head, Rusty But Sexy

Goldfinger, I'm A Star..., Marilyn & Me

Captain Sparrow's Boat, Blues Brother Vol. II

Podsumowując - bardzo mi się lakiery podobają. Jak już wcześniej wspomniałam Grey's Kelly, ASHley i It's Rambo No. 5 to moi faworyci - mój zdecydowany powrót do korzeni :)

Kilka nowosci.

Nie jestem oszczędna. Nigdy nie byłam i raczej nie będę. Pieniądze wydaję na różne rzeczy - kosmetyki, ciuchy, buty, jedzenie, prezenty... Cieszy mnie to, że kiedy w końcu na koncie pojawiają się jakieś pieniądze, ja mogę je wydać. Tak też było kilka dni temu, kiedy na eBayu zamówiłam sobie lakiery Orly (Fowl Play, Nite Owl i Lucky Duck) i Nubar (Jewel, Prize, Treasure i Nubar 2010). Tak było też dzisiaj, kiedy w drodze do domu zostawiłam niemałą sumę w Naturze (szafa Catrice jest u ans od bardzo niedawna a ja już mam przy niej swoje stałe miejsce ;)).

Zaraz przychodzi do mnie dziecię na lekcje (i tak do późnych godzin wieczornych), więc szczegóły będą raczej jutro, ale już dzisiaj mogę powiedzieć, że wszystko mi się BARDZO podoba. Nubar-holo są niesamowite, Fowl Playe obłędne a nowe kolory Catrice bardzo w moim guście (ASHley, Grey's Kelly i It's Rambo no. 5 to moi faworyci).

niedziela, 11 września 2011

Czerwona szminka.

Parafrazując pewne znane powiedzonko, special times call for special measures. Tą specjalną okazją jest ślub i wesele kuzyna mojego męża. Czasu pozostało już niewiele, a ja jeszcze do minionej nocy pozostawałam bez jakiegokolwiek pomysłu na siebie. Kiedy tak przewracałam się z boku na bok, wymyśliłam sobie, że całą ślubno-weselną stylizację zbuduję wokół czerwonych ust. Dlatego też dzisiaj rano, idąc naszym deptakiem, wdepłam sobie do Natury i wybrałam bardzo ładną, w moim mniemaniu, czerwień.

Szminki lubię bardzo, ale w kolorach brudnego różu. Czerwone usta podobają mi się, ale na kimś innym. Jak dla mnie są zbyt krzykliwe. Ale raz na ruski rok, na specjalną okazję... Czemu nie :)

Ketch-me-up z serii Ultimate Shine to czerwień jasna, klasyczna, trochę w stylu pin-up. Kremowa, miękka (może nawet trochę zbyt miękka...) - cieszy mnie to, że nie ma połyskujących drobinek, bo jak szminka, w dodatku czerwona, to musi być kremowa (w sensie bez tych wszystkich upiększaczy w postaci błyskających iskierek czy perły; takie cuda to albo dla dwunastolatek, albo dla pań pachnących naftaliną a nie perfumami).

Jeszcze nie wiem, jak będzie wyglądać reszta, ale usta już bardzo mi się podobają. Prawdopodobnie będzie to kolor jednorazowego użytku, więc 16 złotych to nie taka straszna do wydania kwota (chociaż nie powiem, kusiła mnie Rouge Allure w kolorze Audace, ale tym razem opanowałam wewnętrznego roztrwaniacza majątku).

Swatch na Kleeneksie, bo tylko tak kolor wychodził wiernie.