Wczoraj po raz pierwszy w swojej nauczycielskiej karierze zostawiłam ucznia na drugi rok w tej samej klasie. Najgorsze jest to, że chłopak należy do rodzaju 'zdolni ale leniwi' a zestaw, który mu dałam był banalnie prosty - wszystko zawierało się w syllabusie, który dałam mu pod koniec roku szkolnego. Gdyby przysiadł i chociaż trochę się pouczył, byłby jutro w trzeciej klasie. A tak, będzie kiblować w drugiej. starałam się go jakoś wyciągnąć podczas ustnego egzaminu, bo z pisemnego otrzymał 1 (słownie: JEDEN) punkt na 20 możliwych. Dno? Mało powiedziane. Na ustnym praktycznie odpowiadałam za niego, a on i tak nie potrafił tego powtórzyć.
Wiem, że takie rzeczy będą się zdarzać w przyszłości, ale chyba zawsze będę to podobnie przeżywać. Bo dla mnie to jednak porażka - ten egzamin to miało być ostrzeżenie i szansa na poprawę. A jest jak jest.
Wice już na początku mojej pracy w szkole powiedziała mi, że każda jedynka będzie mnie boleć - i tak jest. Ale ta wczorajsza to, jak do tej pory, największy wyrzut sumienia.
I sprawdza się powiedzenie mojego matematyka z liceum, który mawiał 'obyś cudze dzieci uczył, to ci dadzą popalić'. Święta prawda, panie psorze. Święta prawda... I niech mi ktoś jeszcze kiedyś powie, że nauczyciel to taki bezstresowy i łatwy zawód...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz