Ostatnie dni były... straszne. Miałam wrażenie, że doba jest stanowczo za krótka. Kiedy po pracy wracałam do domu czekał na mnie obiad, wanna pełna ciepłej wody i rozgrzane łóżko. Na nic więcej siły nie miałam.
Ostatnio blog zrobił się paznokciowy - a nie taki był jego początkowy zamysł. Bardzo mnie ta lakierowa mania wciągnęła, ale czas wrócić na właściwe tory ;)
Zdjęcia tego kosmetyku zrobiłam daaaaaawno temu. Ale dopiero teraz mam czas i wenę, by coś więcej o nim napisać (natchnęło mnie to, że już mi się ten krem kończy i pasowałoby coś o nim na gorąco napisać).
O czym mowa? O kremie z filtrem Holika Holika UV Magic Shield.
Nie wyobrażam sobie wyjść z domu bez położenia na twarz czegoś z filtrem. To już jest taki nawyk, jak smarowanie rąk kremem. Mam kilka tubek różnych specyfików, ale ostatnimi czasy zdecydowanie najczęściej sięgałam po krem Holika Holika. Jego ogromną zaletą jest to, że jest on również bazą pod makijaż. BB kremy leżą na nim po prostu pięknie (a na naszych zwykłych, aptecznych filtrach nie zawsze było idealnie). Latem mogłam spokojnie rezygnować z kremu nawilżającego pod, jednak teraz specyfik mocno nawilżający to konieczność.
Magic Shield to gęsty krem o różowawym zabarwieniu, z mikrodrobinkami rozświetlającymi. Filtr ma wysoki faktor - 45SPF/PA++, ale mimo tego nie jest tępy w rozprowadzaniu. Bardzo szybko się wchłania, błyszczące drobinki są niezauważalne a twarz jest po nim idealnie gładka i matowa. Ochrona przeciwsłoneczna jest dla mnie wystarczająca - stosowałam go w lecie (wprawdzie lato było jakie było, i te deszczowe dni przeważały nad tymi słonecznymi), ale spisał się na pięć z plusem.
Jako baza pod makijaż też jest świetny. Jak już pisałam wyżej BB kremy leżą na tym filtrze rewelacyjnie i równie rewelacyjnie się trzymają.
Za moment będę rozpoczynać trzecią tubkę tego cuda, i chociaż inne cudaki leżą w szufladzie i co rano głośnym szeptem nawołują, by użyć właśnie ich, ja jednak zawsze sięgam po Magic Shield. To już chyba jest miłość :)