Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 sierpnia 2012

Z Azji: Baviphat Apple Sleeping Pack.

Jeden z moich ukochanych kosmetyków - Apple Therapy Sleeping Pack czyli jabłkowa kremo-maska na noc koreańskiej firmy Baviphat.

Co to są pack'i? Są to kosmetyki upiększające, stosowane albo na noc albo na dzień, zastępujące krem a działające jak krem i maska w jednym. Czyli taki pack ma działanie kremu (nawilżanie) i maski (silne odżywianie i ogólnie upiększanie). W opisie wielu aukcji tych kosmetyków wyczytacie, że sen jest najlepszym kosmetykiem - dlaczego więc nie wspomóc by go specjalnym mazidłem, które uczyni nas najpiękniejszymi na świecie? Ja na taki opis poleciałam. I jeszcze na opakowanie - bo jest boskie ;)



Apple Sleeping Pack to kosmetyk dla skóry problematycznej: 'help prevent skin troubles and remove dead skin cells with natural fruit acids. This overnight sleeping pack softens, brightens, and hydrates skin'. Wszystko w jednym: złuszczanie, działanie a syfki, nawilżenie, rozjaśnienie, zmiękczenie... Co mnie pierwsze uderzyło po odkręceniu słoika to zapach - cudowny zapach kwaśnych jabłek. Zapach ten kojarzy mi się z dzieciństwem i kwaśnymi jak nie wiem co jabłkami w sadzie mojego dziadka. Były tak kwaśne, ze oczy wychodziły na wierzch a twarz wykręcała się w grymasie ale jednak wszyscy jedliśmy je jak cukierki, lol :D Teraz już nie ma takich jabłek, ale mam za to ten zapach w słoiku ;)






Kosmetyk zapakowany jest w słoik w kształcie jabłka. Pod właściwą zakrętką znajduje się jeszcze plastikowa nakładka z malutką łyżeczką do nakładania kremu. Konsystencja jest kremowo-żelowa. Nie spodziewajcie się ciężkiego kremu - Baviphat to leciutki, rozwodniony krem, trochę lepki ale ta lepkość znika po jakichś dziesięciu minutach od nałożenia. Zaraz po nałożeniu twarz może lekko szczypać, ale to uczucie przechodzi po minucie, dwóch.






Moje wrażenia - uwielbiam :) Kosmetyk ten nawilża na tyle mocno, że spokojnie można zrezygnowac z kremu na noc (oczywiście mówimy tu o cerach normalnych/mieszanych i tłustych bo takim ten produkt jest dedykowany - dla suchych i wrażliwych będzie zbyt mocny i wydaje mi się, że może wyrządzić krzywdę). Pomaga walczyć z dziadami na twarzy - juz po kilku użyciach skóra jest gładsza, pory zwężone a to co było na buzi powoli znika by już się więcej nie pojawić. Działania rozjaśniającego nie zauważyłam ;) 






Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam. A biorąc pod uwagę pojemność (100g - to baaaaardzo dużo) i cenę (w tej chwili niecałe $13) i wydajność (niesamowita! 100g to jakieś siedem, osiem miesięcy codziennego używania) no to się nam zmówienie takiego cuda opłaci. Dostępne są też wersje mini (w uroczych owockowych opakowankach), które kosztują koło $5 - jeśli nie chcecie kupować tak ogromnego opakowania warto sięgnąć po takie rozwiązanie i spróbować na własnej skórze co to za cuda :) 


W tej chwili jabłko już wykańczam, zostały mi resztki na jakiś dwa, trzy dni stosowania. I rozglądam się za czymś innym - chyba postawię na komplet filiżankowych pack'ów Tony Moly :D

piątek, 3 sierpnia 2012

Recenzja: Alterra, szampon Migdał & Jojoba.

Na wstępie zaznaczę może, że ten szampon był moim pierwszym bez sls i sles.


Szamponów Alterra postanowiłam spróbować z czystej babskiej ciekawości. Chciałam się na własnej skórze i włosach przekonać, czy faktycznie są dobre (bo tanie nie są, bez promocji dycha za 200ml szamponu to całkiem sporo). Dopiero w połowie opakowania wyczytałam na blogach, że ten wariant może powodować wypadanie włosów. Cóż - u siebie tego nie zaobserwowałam.

A teraz konkrety: szampon ma konsystencję nie całkiem stężałej jeszcze galaretki. Pachnie średnio - mnie ten zapach do gustu nie przypadł, jest zbyt mdły, jakiś taki kwaśno-słodki w zepsuty sposób. Myje fajnie - radził sobie z khadeuszem (którego recenzja zbliża się wieeeeeeelkimi krokami ;)) w dwóch myciach. Co go u mnie przekreśliło (nie kupię więcej tego akurat wariantu na 100%) to plątanie włosów. Bez Tangle Teezera nie dałabym rady ich po myciu rozczesać! Jakaś masakra, a wcale nie zmieniłam sposobu mycia kudłów, wszystko robiłam po staremu. nawet odżywki nie pomagały - na głowie miałam jeden wielki kołtun. Całe szczęście, ze TT dawał sobie z tym radę. Właściwości myjące oceniam więc bardzo dobrze - szampon umył co miał umyć, nie podrażnił. No ale poplątał :/ Wydajność jest średnia, ale ja zawsze po oleju myję włosy dwa razy, więc taka buteleczka to u mnie jakieś 3 tygodnie używania trzy razy w tygodniu ;) Wykończyłam go z ulgą. I wróciłam do szamponów z sls (Green Pharmacy z łopianem, to jest lowe) :D Mam w zapasach morelę z pszenicą ale nie wiem, kiedy użyję, bo jak sobie przypomnę to moje splątane sianko na głowie to aż mi słabo.


Szkód nie narobił no ale szału też nie ma. Pustą butelkę wyrzuciłam z nieukrywaną radością ;)

niedziela, 29 lipca 2012

Konjac z Rossmanna czyli o gąbce Ewa Schmitt Boutique słów kilka.

O gąbce Missha pisałam tutaj. Od tamtej pory w kwestii myjek tej firmy nic się u mnie nie zmieniło - ciągle używam i sobie chwalę. Ale ze dwa miesiące temu, korzystając z promocjo w Rossmannie, kupiłam konjaka Ewy Schmitt. Na początku nie byłam nim zachwycona - przyzwyczajona byłam do miękkich gąbeczek Missha a Ewa Schmitt jest raczej twardawa i szorstkawa, zupełnie różna od azjatów.



Jednak postanowiłam rozpocząć testy. Zaczęłam używać konjaka z Rossmanna do codziennych czynności myjących, takich jak mycie twarzy mydłem z Aleppo, zmywanie maseczek itp. I tutaj ta myjka spisuje się świetnie. Przez to, że ma inna strukturę niż myjki Missha (Ewa Schmitt jest zbita, twardsza) takie rzeczy jak mydło lepiej się na niej pienią a takie rzeczy jak maseczki, np. glinkowe, lepiej się zmywają i nie włażą w pory gąbki. Po użyciu gąbki twarz jest gładka, jednak nie jest to efekt jak po peelingu - konjak jest delikatniejszy, to raczej taka gąbka polerująca a nie ścierak z prawdziwego zdarzenia.

Ale zrobiłam sobie nią także krzywdę ;) Pewnego wieczoru siedziałam z Savonem na twarzy i pomyślałam, że przecież konjak może dobrze Savonka zmyć - skoro i tak trzeba zrobić gommage, to mogę spróbować. Wy nie próbujcie - podrażnienie murowane. Zużyłam całe pudełko Savona i mnie nie podrażnił, a to jedno z ostatnich użyć, gdy zmywałam mydło konjakiem to jakaś tragedia. Twarz miałam czerwoną, wrażliwą, piekącą... Masakra. Jednak Savon + konjak to nie jest dobre połączenie. Później już tego nie próbowałam i nie zamierzam, bo aż mam ciary jak sobie to doświadczenie przypomnę.

Konjaka używam codziennie i już, po dwóch miesiącach, nadaje się do wymiany. Wieszam go zawsze na prysznicowym drążku, tam sobie spokojnie schnie i powietrze ma do niego dostęp z każdej strony.

Oto jak się prezentują dwa konjaki razem (czarna Missha i Ewa Schmitt):


środa, 18 lipca 2012

Bad hair day.

Macie takie dni, gdy włosy, mimo wysiłku włożonego w stylizację, za nic nie chcą się układać? Ja mam. Często. Dziś też.

Post ten miał być recenzją pewnego specyfiku okraszoną zdjęciami mojej superanckiej fryzury. Nie wyjszło :/ Robiłam wszystko jak zwykle i zamiast pięknych loków wokół mojej twarzy zwisały smętne strąki niepodobne do niczego. Włosy musiałam związać w koka bo i tak już byłam spóźniona. Bad hair day, indeed.

Ale recenzja i tak będzie, bo to nie tego produktu wina, że mi włosy nie wyszły.

Uwielbiam wakacje nad morzem - pomijając wszelkie aspekty wypoczynkowe, ja uwielbiam to, co morskie, słone powietrze robi z moimi włosami :) Kocham to lekkie zmatowienie, to potarganie, to rozczochranie, które serwuje mi nadmorska bryza ;) Dlatego też wszelkie produkty do stylizacji, które obiecują takie właśnie efekty jakimś trafem znajdują się w mojej kosmetyczce ;)

Tak też było ze sprejem Toni&Guy. Kupiłam (chociaż podobno skład ma mało fajny, ale co tam ;)) i się zakochałam - takiego efektu wypaczywałam ;) Lekko matowe, trochę potargane wakacyjne loki. Obietnice spełnione.





Używam go i na mokro, i na sucho i za każdym razem spisuje się świetnie. Przy użyciu na mokro, wiadomo, trzeba przysuszyć suszarką. Przy użyciu na sucho wystarczy porządne ugniatanie.

Spray lekko usztywnia włosy i je matowi. Moich kudłów nie wysusza ale moja teściowa właśnie na potworne wysuszenie narzekała- co kudeł to opinia, jak widać.
Opakowanie jest bardzo ładne, takie trochę jakby satynowo-welurowe w plastikowym wydaniu ;) Pojemność spora (200ml chyba), cena wygórowana (ponad 30 zeta bez promocji, to na pewno). Wydajność ok, kilka psików na gęste włosy za łopatki wystarczy.




Ja od siebie polecam o ile lubi się efekt takich włosów z wybrzeża. To nie jest nabłyszczacz i błysku dawać nie będzie więc się na to nie nastawiajcie ;)

wtorek, 17 lipca 2012

The fuck?

Długo zbierałam się do recenzji tego specyfiku. Nie wiem, jak się w ogóle do tego zabrać, bo mam tyle dziwnych odczuć z nim związanych a nie bardzo umiem ubrać je w słowa. No ale spróbuję.




Garnier BB Krem Beauty Balm Perfector Upiększający BB krem 5 w 1 to 'pielęgnacja nowej generacji. BB krem wykorzystuje technologię 5 w 1, łącząc kilka etapów codziennej pielęgnacji skóry w zaledwie jednym ruchu. Dba o skórę i jednocześnie tworzy delikatny efekt makijazu, oferując natychmiastowy efekt pięknej skóry. Oszczędzaj czas - jednym gestem nawilżaj, ujednolicaj i rozświetlaj swoją skórę.' Tyle od producenta, bo to jedno wielkie gie, za przeproszeniem ;)

W ogóle ja się najpierw pytam Garniera, dlaczemu BB krem? Czy nazwa 'krem tonujący' jest za mało trendi? Nie sprzeda się? Na krem tonujący nie polecą małolaty i młode kobiety, które czytają blogi, na których, ostatnimi czasy, dużo pisało się o bb kremach w wersji azjatyckiej? No tak, krem tonujący to już nazwa przebrzmiała, lepiej brzmi: sprzedajemy bb krem, weź kup, nie pożałujesz. A dupa. Pożałowałam (wydanych pieniędzy, ofc).

Sprawy techniczne najpierw - kosmetyk jest zamknięty w miękkiej tubce o pojemności 50ml, z klasycznym zamknięciem.



Krem ma konsystencję ciepłego masła zamkniętego w tubce - mnie to odpycha i za każdym razem, gdy miałam się nim wysmarować miałam gęsią skórkę. Bo autentycznie czułam się tak, jakbym miała włożyć paluchy do maselniczki i pac, masło na twarz. Do tego ten okropny, duszący zapach - Garnier mógł sobie ten smrodek darować, toć to kosmetyk do twarzy i lepiej tu parfuma dać mniej aniżeli więcej. No ale cóż.



Krem jest gęsty ale niech Was to nie zmyli - nie jest kryjący. Jest raczej duszący - skóra pod nim się dusi i kisi, zwłaszcza w upały. Sposób nakładania nie ma wpływu na jego krycie - czy to nałożony palcami, pędzlem czy jajkiem zawsze wygląda tak samo - beznadziejnie. Albo moja skóra jest taka oporna po prostu - tego też nie wykluczam, bo wiem, że dziewczyny sobie ten kosmetyk chwalą. Ale czy to ma związek z jego faktycznymi właściwościami czy może z nieznajomością prawdziwych bb kremów? Nie mnie to oceniać ;) Ja wiem, że dla mnie to bubel nad bublami. Nałożony na twarz bb krem wygląda u mnie fatalnie - włazi w pory, nie chce się stopić z moją skórą w związku z czym tworzą się paskudne placki, których nie mogę wyrównać - jedyne wyjście to zmycie tego paskudka z twarzy i reaplikacja wszystkiego.
A trwałośc, gdy juz udało mi się z Garnierem wytrzymać dłużej niż 15 minut? Średnia - krem znika z twarzy w ciągu dnia. Gdy nałożymy go rano to przy wieczornym demakijażu już go nie ma, bez względu na to czym był jeszcze traktowany w ciągu dnia ;) Ale znika w sposób ładny i równy (chociaż to).
Producent sugeruje (w przypadku gdy uzyskane krycie jest dla nas niewystarczające) nałożenie kolejnych warstw kremu. Dla mnie jest to nie do pomyślenia, bo pod +1 warstwą tego kremu skóra nam się chyba udusi.
Kolor (light) jest przyjemny dla oka - tego mu odmówić nie mogę. Ładny, żółty beż, dość uniwersalny i na pewno przypasuje jasnym cerom nad Wisłą.

Skład:



Podsumowując: ja ten krem rzucam w kąt i zapominam, że go w ogóle kupiłam (ciekawość to jednak jest pierwszy stopień do piekła ;)). Dla mnie ten kosmetyk nie ma żadnych zalet za to wad całe mnóstwo. Mogło być fajnie a wyszło jak zwykle.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Aleppo soap - recenzja.

Kiedyś nie wyobrażałam sobie, że można używać mydła do mycia czegokolwiek innego niż dłonie. Zresztą dalej nie wyobrażam sobie użycia Dove, Palmolive czy innego Fa do umycia twarzy czy ciała. Ale mydło z Aleppo to co innego *.*

Jakiś czas temu pisałam, że odrobinę tego mydła dostałam od przyjaciółki - do testów. Po testach tak bardzo przypadło mi do gustu, że pobiegłam do Mydlarni po własną kostkę (kostuchę :D 220g mydła to chyba więcej niż kostka :D). I do tej pory nie mogę wyjść z podziwu nad właściwościami tego cuda.



Moje mydło ma 35% zawartość olejku laurowego. Reszta to oliwa z oliwek i soda (ale tej jest mniej niż 1% bodajże). Pokrótce: im większe problemy skórne tym wyższa powinna być zawartość olejku laurowego w mydle. W Mydlarni u Franciszka kostka Aleppo kosztuje 34 złote. I taka kostka wystarczy na bardzo długo, ja zużyłam dopiero 1/4 a używam go codziennie od 2,5 miesiąca.

Z pewna taką niechęcią podeszłam do konceptu mycia twarzy tylko mydłem. Jednak po dwóch czy trzech pierwszych użyciach byłam, jak to się mówi, sprzedana. Bo to mydło jest niesamowicie delikatne a oczyszcza jak odkurzacz. Świetnie przygotowuje cerę na kremy czy sleeping packi, maseczki itd. Nie wysusza, nie podrażnia, nie wysypuje. Ja w tej chwili mam takie dni, kiedy nie muszę używać kremu po wieczornym myciu bo moja cera się tego nie domaga - buzia jest czysta i nawilżona na tyle, że krem mogę sobie, teoretycznie, darować ;) Po ponad dwóch miesiącach stosowania zauważyłam różnicę w stanie mojej cery - znikły podskórne grudki, które towarzyszyły mi od dawna, nowe niespodzianki się nie pojawiają (mimo mojego hormonalnego rozkapryszenia). Jest miodzio, naprawdę :) Tłustawe rejony mojej twarzy się uspokoiły i już nie świecę się w czasie upałów jak psu klejnoty.
Pachnące żele i pianki poszły w odstawkę. I wcale nie tęsknię za ściągniętą skórą czy uczuciem niedomycia.

Jak używam mydła? W duecie z rossmannową gąbką konjak (o tej gąbce powstanie osobny post, bardzo ją polubiłam) - na konjaku mydło świetnie się pieni - po takim zabiegu czuję, że moje pory oddychają. Od pewnego czasu używam też Aleppo do mycia całego ciała - niestety moja skóra zrobiła się bardzo wybredna i to jest jedyny specyfik, który jej dodatkowo nie podrażnia i nie wysusza.

Na pewno zainteresuję się bardziej tematem naturalnych mydeł, bo to mnie zachwyciło. Coraz bardziej ciągnie mnie też w kierunku eko kosmetyków. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nie wyobrażam sobie całkowitego porzucenia chemii kosmetycznej ;) ale kilka takich eko produktów być może wprowadzę na stałe do swojej pielęgnacji.


Listonosz przyniósł mi dzisiaj kilka fajnych rzeczy :D Mam nadzieję, że jutro dostanę Cult Nails i/lub China Glaze - wtedy pokażę wszystko w zbiorczym poście. A będzie się czym pochwalić ;)

niedziela, 15 lipca 2012

Imju Fiberwig Mascara - rozczarowanie na całego.

Ten tusz kupiłam jużaczytałam się ochów i achów, postanowiłam sprawdzić na własnych rzęsach, czy faktycznie ten tusz to kolejny z cudów świata. I cóż, odpowiedź na to pytanie brzmi: nie, to zdecydowanie nie jest cud. Nawet nie jest to przeciętniak (biorąc pod uwagę to, co obiecywał producent; bo gdyby nie te czcze gadki o mega wydłużeniu to byłoby nawet sympatycznie :]).


O co chodzi z tuszem Fiberwig? O to, że zawiera on w sobie wydłużające rzęsy włókienka, które przed wytuszowaniem włosków trzeba na nie nałożyć. Producent zaleca robić to czubkiem szczoteczki. Dopiero po takim zabiegu możemy brać się za szczotkowanie rzęs. No. I tu zaczyna się problem (mój) bo: włókienka włażą mi do oczu zamiast osiąść na rzęsach; rzęsy po takim zabiegu wyglądają smętnie i byle jak, nawet tuszowanie im nie pomaga, bo są sklejone i byle jakie :/ No ja nie wiem, co robię źle.
Jak tuszuję rzęsy bez wcześniejszego nakładania włókienek to efekt jest tak marny, że aż chce mi się płakać.
Zmywanie też do najprzyjemniejszych nie należy - włókienka po raz kolejny włażą do oczu a sam tusz, zamiast zostawać na waciku, rozmazuje się dookoła oczu.

Bardzo wiele sobie po tym tuszu obiecywałam i jak zwykle zostałam z niczym. Bo ani tuszu nie wykorzystam (szkoda moich nerwów) ani $15 nie ma już w portfelu. A mogłam te dolary wydać na coś innego, znacznie bardziej przydatnego. A tak zostałam z beznadziejnym tuszem którego nijak nie potrafię oswoić.

przepraszam za trochę nieostre zdjęcie, ale nawet mój aparat nie lubi tego tuszu :/
Efekt, jak widać, jest marny. Bardzo marny. I są to dwie warstwy tuszu i włókienka nałożone przed szczotkowaniem...


Jeśli koniecznie chcecie wypróbować tusz z włókienkami, zainteresujcie się tuszem Maybelline Illegal Length - też ma te cudaki w sobie a jest a) tańszy, b) wygodniejszy w użyciu, c) daje lepsze rezultaty.

wtorek, 10 lipca 2012

Hit PRLu - woda brzozowa.

Woda brzozowa. Flagowy produkt PRLu. Sama pamiętam, jak stałam z mamą w kolejce do kiosku ruchu i pan, który stał przed nami poprosił o wodę brzozową, po czym od razu odkręcił butelkę i za jednym razem wlał w siebie zawartość szklanego, przaśnego opakowania. Scenka podobna do tej z Misia, tylko u nas kiosk był wolnostojący, mróz szczypał po pysku a pan był z tych bardziej żulowatych smakoszy ;) Klik do sceny z Misia :)

A tu jeszcze cytat z Nonsensopedii:
Woda brzozowa – wytwarzany w czasach realnego socjalizmu produkt przemysłowy, pochodzący z Rosji. Wg producenta Preparat do pielęgnacji włosów zawierający ekstrakt z liścia brzozy i tataraku. Zmniejsza objawy łupieżu. Wzmacnia włosy, nadaje im puszystość, miękkość oraz elastyczność, zaś według szerokiej rzeszy konsumentów – smaczny i niereglamentowany napój alkoholowy dostępny w kioskach i sklepach z kosmetykami.


A oto co ma robić brzozówka:



Jak mamy stosować (jakby kto nie wiedział, że to się wciera a nie pije):



Składzik (nieco przydługawy jak na mój średnio znający się na składach gust, ale innej nie mogę znajść na wsi :/):



Przejdźmy do moich wrażeń. Powiem szczerze - nie wiem na co liczę stosując tę wodę :D Poszłam ze stadem owiec - naczytałam się, jaka ta woda super hiper ekstra kul no to kupiłam, skoro jest w Rossmannie na półce (w cenie 6,50 za pół litra). Wcieram jak mi się przypomni (czyli ze trzy razy w tygodniu) od dość dawna (jeszcze jak miałam włosy po pas, a ścięłam je trzy miesiące temu). Zużyłam już jedną całą zero połówkę a teraz męczę drugą i chyba ostatnią. No chyba że po porodzie coś mi się z włosami stanie, że będe musiała o nie szczególnie dbać (odpukać w niemalowane).

Zgodzę się, że woda ta fajnie odświeża włosy i faktycznie zapobiega łupieżowi (zwłaszcza temu kosmetycznemu, z którym miewam spore problemy :/) - także tutaj się sprawdza i wrażliwcy mogą być z niej zadowoleni. Poczytałam też, że przyspiesza porost włosów - tego nie zauważyłam. Ale ja zawsze (i od zawsze) mam na głowie pełno tych tzw. baby hairs - nigdy nie mogłam sobie zrobić ładnej, ulizanej fryzurki bo te małe kutafonki żyły własnym życiem i zamiast wyglądać jak zacna balerina wyglądałam jak wkur*iony Chopin :/ Więc wzmożonego wzrostu dziecięcego puszku nie zauważyłam, ale nie zdziwiłabym się, gdyby faktycznie jakieś te delikatesy to był efekt stosowania wody brzozowej.

Jest to taki produkt, o którego działaniu trzeba się przekonać osobiście, bo na jednych może działać a na drugich ni wuja. Ja stosuję ją przede wszystkim by zapobiec nawrotom łupieżu kosmetycznego.

Denerwujący jest zapach - nie znoszę tego zielno-śmiesznego smrodku. I kolor - cóż, kojarzy mi się laboratorium analitycznym i próbkami wiadomo czego ;) Źle pomyślana jest tez butelka - ja zawsze niewielką porcję brzozówki przelewam do butelki z atomizerem, bo wlew w tej isanowej butli jest tragiczny :/


wtorek, 3 lipca 2012

Śliska sprawa.

Od kilku(nastu) tygodni walczę z mega przesuszeniem dłoni - z bezproblemowych zamieniły się w Saharę, a o skórkach już mi się nie chce nawet myśleć. Nie pomagają odżywcze kremy, żel aloesowy czy maski nakładane na noc. Sahara i już.

Skórki i paznokcie postanowiłam potraktować morelową oliwką Essie.


Producent obiecuje nam cuda na kiju:
- odżywienie skórek i paznokci
- działanie kojące i nawilżające
- nawilżenie i zmiękczenie twardych skórek wokół paznokci
- zahamowanie wzrostu skórek
- przyspieszenie wzrostu paznokcia

Sposób użycia: wmasować w paznokcie i skórki raz lub dwa razy dziennie.

Wiele sobie obiecywałam po tym produkcie. Liczyłam na to, że w jakiś cudowny sposób moje skórki odżyją i wrócą do świetnej formy. Wierzyłam w to, bo to w końcu Essie. Ale tu nawet autosugestia nie pomogła ;]

Oliwka zafundowała mi jeszcze większe przesuszenie w rejonie paznokci. Takich suchych placków nigdy na oczy nie widziałam i musiałam je (oczy znaczy się) przecierać ze zdziwienia. Nawilżenie skórek? Ha ha ha, dobre sobie. Zahamowanie wzrostu skórek? Jasne, a świstak siedzi, bo sreberka były kradzione. Działanie kojące? Nie wiem na co, ale na pewno nie na paznokcie.

Dodam jeszcze, że oliwkę stosowałam przez tydzień, później dałam sobie spokój bo nie było widoków na poprawę. Plusy? Jakieś tam są - ładny zapach i prosta buteleczka. Ale to niestety nie wystarczy. Bubel od Essie :/

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Skin79 Crystal Finish Pact - review.

Taką jakby mini-recenzję tego cuda popełniłam tutaj. Nie wiem jak to się stało, że zapomniałam o tym kosmetyku - wpadł między tubki i się zapodział. Cudem odnaleziony po kilku miesiącach leżakowania jest teraz moim namberem łan.



Jak już pisałam w intro, puder zamknięty jest w plastikowej puderniczce. Całość jest lekka i zgrabna, bez problemu mieści się nawet w najmniejszej kobiecej kosmetyczce. Niekoniecznie podobał mi się koncept dwuwarstwowego puzderka, z drugiej strony jednak osobna przegródka na gąbeczkę to świetny pomysł i z czasem się do tego wszystkiego przekonałam - najważniejsze, że puder i lusterko są na jednym poziomie - do szewskiej pasji doprowadzało mnie, już nie pamiętam w jakim kosmetyku, lusterko na jednym poziomie a kosmetyk na drugim.



Kolor jest idealny dla żółtawych bladziochów i średnio jasnych cer. Nie ma w nim ani grama różu, to sama beżowa żółć z rozświetlającymi drobinkami.





Pudru można używać dwojako - jako wykończenie pędzlem lub jako podkład gąbeczką. CFP nałożony pędzlem daje twarzy matowe ale świetliste wykończenie a nałożony gąbeczką konkretnie kryje i stosowanie jakiegoś bb kremu/podkładu pod CFP mija się z celem.
Trwałość jest konkretna - na mojej mieszanej cerze, która ostatnio uwielbia się świecić jak psu klejnoty (ale dzięki Bogu to jedyna moja ciążowa przypadłość urodowa *odpukać w niemalowane*) mat trwa około 5h, później muszę się poprawiać. Ale i tak uważam to za sukces bo brzoskwiniowy Skin Food wytrzymuje tylko 2h i na dodatek niemiłosiernie mnie wysusza :(

Bardzo polecam bo to dobry produkt. Śmiem twierdzić, że jest dużo lepszy niż kompakt Dior Forever czy puder Lancome (nazwy nie pamiętam, bo to bubelek był i szybko się z nim pożegnałam), których używałam w zamierzchłych czasach.

A teraz wracam do strefy kibica, gdzie trwa dyskusja o naszych orłach. Franku Smuda, gdzie te cuda? Strasznie szkoda mi tych chłopaków, bo mają potencjał ale brak osoby, która potrafiłaby to wykorzystać. Aż chce się rzec, parafrazując *klasykę*, Franz, why? (nie będę złośliwa i nie napiszę, że for money).
Z mężem stwierdziliśmy też, że to przykre, że duża większość piłkarzy reprezentacyjnych to dla nas gównażeria a nie stare pryki (jak to było jeszcze kilka lat temu). Starość nie radość a młodość nie wieczność.

Aha, kupiłam sobie w końcu sukienkę na wesele. Takie zakupy w ciąży to masakra - wszystko źle leży a brzuch teraz rośnie dość szybko i to co dobre *w talii* teraz za dwa tygodnie może być już przyciasne. Sukienkę z obrazka znalazłam przez przypadek w moim ulubionym sklepiku dla ciężarówek. Pani właścicielka zamówiła sukmanę dla kogoś innego ale ten ktoś inny się rozmyślił i sukmana miała wrócić do centrali. Matkoboskoczęstochowsko bardzo się ucieszyłam, gdy ją dorwałam. Cudna jest. Jeszcze tylko buciszcza i będę jak ta lala z piłką pod sukienką.


niedziela, 27 maja 2012

Generalnie to lubię seks ale częściej jest Boże Narodzenie.

Tośka szaleje od rana. Mam wrażenie, że mam w brzuchu drużynę piłkarską. A już w ogóle szaleństwo jest wtedy, gdy Bartek kładzie mi ręce na brzuchu i do niej mówi - festiwal kopniaków normalnie. Gdybym nosiła chłopca to pomyślałabym, że się Młody przed Euro ekscytuje. Ale dziewucha? Tocha, zlituj się i daj mamusi odpocząć. Jak jeszcze raz dostanę w pęcherz to się zdenerwuję.

Od środy jestem na zwolnieniu. Długo myślałam nad tym, czy brać L4 czy też nie - do tej pory brałam co jakiś czas kilka dni, głownie po to, by odpocząć. Teraz jestem wiecznie: a) śpiąca, b) zmęczona, c) głodna, d) humorzasta. I, co tu dużo mówić, dodatkowe drzemki w ciągu dnia przeważyły szalę ;)
Zwolnienie kończy mi się 28 czerwca. 29 mamy zakończenie roku a w międzyczasie trzeba będzie podejść na radę, po świadectwa itp. Ale przede mną cały słodki miesiąc nic nie robienia :)

Miałam dziś wrzucić picspam lakierów Spoiled. No ale jakoś tak - nie wyszło :) Będzie za to recenzja.

Oriflame One Step Hand Recovery - peeling do suchych i szorstkich dłoni.


Na wstępie może zaznaczę, że dłonie mam ostatnio bardzo suche i regularnie traktuję je różnego rodzaju kremami. Ten peeling to mój pierwszy kosmetyk tego typu - wcześniej nie zawracałam sobie głowy osobnymi peelingami do dłoni, stosowałam to co do ciała i przy tejże (to jest przy peelingowaniu cielska) okazji.

Cytat z tubki: 'Scrub odnawiający do rąk. Błyskawicznie wygładza i zmiękcza dłonie, dodaje skórze blasku. Przez minutę rozcieraj scrub na całej powierzchni rąk, zwracając szczególną uwagę na miejsca spierzchnięte, następnie dokładnie zmyj.'

Moje wrażenia: scrub jest drobni i ostry, zawieszony w tłustej, oleistej bazie. Na całe dłonie wystarczy niewielka jego ilość. Pachnie słodko i przyjemnie, ale czuć w tym zapachu chemię.
Stosowałam dwojako: na suche i na mokre słonie.Zdecydowanie bardziej polecam pierwszy sposób. Na mokrych dłoniach ginie gdzieś skuteczność tego kosmetyku - nie czuć w ogóle złuszczenia, po umyciu dłoni zostaje tylko natłuszczenie.
Na suchych dłoniach drobinki świetnie działają - złuszczają suchy naskórek, baza nawilża suchą skórę. Po zmyciu peelingu zostaje tłustawa warstwa, ale szybko się ona wchłania.

Moja ocena: polecam. Fajny kosmetyk za niewielkie pieniądze. Doprowadził do porządku (oczywiście z toną kremów, ale jednak miał on w tym swoją dużą zasługę) moje przesuszone dłonie do porządku. Żebym jeszcze znalazła jakiś dobry olejek/peeling do skórek to byłabym przeszczęśliwa...

A skąd wziął się tytuł posta? Ano z naszego ostatniego szkolenia rady pedagogicznej. Niesamowita pani Magda podczas wykładu o relacjach nauczyciel - rodzic zaczęła mówić o ogólnikach i generalizowaniu. No i właśnie, ni z tego ni z owego tym oto stwierdzeniem zakończyła nasze szkolenie zostawiając całe ciało w szoku i zdezorientowaniu. Pani Magdy po prostu nie można nie kochać :)

A od kilku dni słucham tylko tego: http://www.youtube.com/watch?v=LBTXNPZPfbE&ob=av2e I dość często zdarza mi się przy tej piosence popłakiwać. Hormony...

czwartek, 3 maja 2012

Zyciodajny aloes...

Dzieciak wysysa ze mnie życie. Rośnie we mnie mały wampir energetyczny, który sprawia, że nie mam siły zwlec się z łóżka a wyjście na spacer jest dla mnie jak wyprawa dookoła świata. A termin mam dopiero na 25 września. I będzie coraz gorzej a nie coraz lepiej. No dobra, może i dramatyzuję trochę ;) Cieszę się, bo najgorsze już za nami (20 tydzień, a wcześniejsze dwie ciąże skończyły się u mnie w okolicach 11 tygodnia, więc teraz już możemy odetchnąć), mogę normalnie chodzić do pracy odpoczywając co jakiś czas na L4 :D Brzuch już widoczny i USG połówkowe umówione - nie mogę się doczekać i mam nadzieję, że nasze dziecko nie będzie nieśmiałe tylko odważnie rozkraczy się przed rodzicami i pokaże swe wdzięki, bo chciałabym wiedzieć, czy mam w brzuchu Tośkę czy Filipa.

Dzieciak wysysa ze mnie nie tylko życie ale i wodę. Nigdy wcześniej nie miałam tak suchej skóry, jak teraz. Sucha twarz, suche łydki, suchy brzuch, suche paznokcie, suche włosy, suche dłonie... Masakra jakaś. Ale na szczęście jest na to remedium - żel aloesowy.



Specyfiki aloesowe zawsze miałam na półce w lodówce (schłodzone są najlepsze :D). Ale dopiero teraz doceniam to, jak bardzo wszechstronnym kosmetycznym półproduktem jest aloes. Żelu aloesowego (w tej chwili Nature Republic a wcześniej Forever Living) używam dosłownie do wszystkiego. Smaruję nim cielsko po kąpieli, łydki po goleniu, twarz po myciu (zamiast albo pod krem, zależy), kąpię w nim paznokcie (mam osobne pudełko tylko do tego celu - moczę w nim paznokcie - nie ma chyba lepszej kuracji nawilżającej dla płytki, spróbujcie - odżyją Wam i skórki, i paznokcie), nakładam na włosy zamiast wszelakich masek (włosy po takiej kuracji /nałożyć przed myciem, owinąć folią *albo plastikową jednorazówką jako ja czynię* a potem zmyć/ są niesamowite - miękkie, błyszczące i wyraźnie nawilżone).
Nie muszę chyba pisać, że aloes jest świetny w posłonecznych sytuacjach kryzysowych. IMO lepszy niż kefir czy maślanka (zwłaszcza, że wręcz nienawidzę zapachu zsiadłego mleka -.-'), w czasie urlopów w ciepłych krajach to był mój kosmetyk numer dwa, zaraz po filtrach.

Kosmetyk ten to nie lepiący się żel. Po nałożeniu na skórę wchłania się w nią z szybkością światła, nie ma więc czasu na wysychanie i tworzenie mało przyjemnej, zaschniętej skorupki. Nie ma tu efektu jedwabistej skóry jak przy balsamach czy kremach, ale czuć, że skóra jest odpowiednio nawilżona. Często nakładam go grubą warstwą na twarz i czekam, aż się wchłonie. Zwykle trwa to koło kwadransa ale po tym czasie mam taką cerę, że szok. Najlepsze kremy nawilżające nie są tak skuteczne jak ten niepozorny, przezroczysty żel.




Świeży sok aloesowy świetnie leczy opryszczkę (wystarczy ułamać kawałek liścia i okładać sokiem paskudę), łagodzi ukąszenia komarów jak i przyspiesza gojenie ran. Wystarczy mała odsadka tej roślinki, by już po roku mieć imponujący krzaczor własnego aloesa. Mój ma jakieś 5 lat, 120cm wzrostu i w grudniu udawał choinkę a w kwietniu wisiały na nim pisanki :D A jak wsadzałam go do doniczki to był tyci tyci tyciusieńki, miał może z 15 cm max.

Recenzowałam żel Nature Republic (do kupienia na jebaju za jakieś $10) ale w sumie każdy kosmetyk z dużą zawartością aloesu działa podobnie. W aptekach widziałam różne specyfiki - kremy, żele, maści - jak skończę mój eBayowy zapas NR to pewnie wybiorę się właśnie do apteki i poproszę mojego ulubionego pana pigularza by dał mi coś skutecznego.

Tak się wczułam że aż się dziecię we mnie delikatnie poruszyło. Ach, nie mogę się doczekać kopania po żebrach. To dopiero będzie coś...


niedziela, 22 kwietnia 2012

Savon Noir - recenzja.



Naturalne kosmetyki nigdy mnie nie nęciły. Jakoś tak od razu uznałam, że to nie dla mnie. Poza tym dostęp do tych faktycznie naturalnych miałam utrudniony – w Miasteczku z drogerii mieliśmy do niedawna tylko Naturę, Rossmanna i kilka prywatnych bezimiennych, żadnych tam Sephor czy Douglasów w których można dostać chociaż te pseudo-naturalne mazidła. Kiedyś zainteresowała mnie Biochemia Urody - tonikowi PHA i serum migdałowemu jestem wierna nadal (okresowo), ale reszta, której spróbowałam mocno mnie rozczarowała (hydrolaty i oleje), więc dalej nie próbowałam. Zostałam przy nafaszerowanych chemią, pięknie pachnących i wyglądających kosmetykach :D

Al kiedy w Miasteczku otwarła się Mydlarnia postanowiłam popróbować. Nie będę się rozpisywać na temat zalet i wad mydła marsylskiego czy maseł sprzedawanych na wagę, ale o Savon Noir muszę coś powiedzieć :)

Savon Noir to tradycyjne marokańskie mydło bez mydła. Jak to mydło bez mydła? Ano tak to – SN to naturalny myjak z czarnych oliwek. Byłam sceptycznie nastawiona do tego cuda – gęsta maź o konsystencji wosku do depilacji pachnąca, imo, przyjemnie (mam wersję z kwiatem pomarańczy), chociaż śmiem przypuszczać, że ten zapach może odstraszać.




Jestem po 7 tygodniach stosowania Savon Noir – pierwszy tydzień nakładałam mydło na twarz co drugi dzień, w kolejnych dwa razy na tydzień – mimo rewelacyjnych rezultatów moja skóra zaczęła się delikatnie przysuszać, wolałam więc nie ryzykować.

Już po pierwszym użyciu byłam zachwycona – cera była jaśniejsza, gładsza a pory zwężone i prawie niewidoczne. Przy kuracji intensywnej pory oczyściły mi się wręcz spektakularnie ;) W kolejnych tygodniach (aż do teraz) efekt ten utrzymuję, używając mydełka raz – dwa razy w tygodniu. I jest ok – po myciu skóra jest czysta, czuć jak oddycha a krem wchłania się w nią jak w woda w gąbkę.
Producent zaleca, by po sesji z Savon Noir używać naturalnych olejów itp. - ja jednak nakładam moje ukochane sleep pack'i i jest w porzo :D

Nie radzę też trzymać mydła zbyt długo na twarzy – kiedyś mi się przysnęło z brunatną mazią na facjacie – drzemencja 20minutowa dosłownie, a obudziłam się z piekąca i zaczerwienioną skórą – zaczerwienienie zeszło dopiero rano następnego dnia (tego ranka poczułam ulgę, gdy spojrzałam w lustro – bałam się, że będę wyglądać jak Indianka z rezerwatu czy coś).

Jak używać? Pani w Mydlarni poinstruowała mnie, że można normalnie – jak zwykłe myjaki czyli na facjatę, myju myju i siup, z ciepłą woda w odpływ albo jak paseczki/peelingi enzymatyczne – cienka warstwa na twarz, 10 minut trzymamy a później zmywamy kolistymi ruchami zwilżonych dłoni. Można też Savonka używać na ciało, ale dla mnie to zbyt drogi byznes :D

Savon Noir nie jest tanim kosmetykiem, ale na plus na pewno jest to, że mydło jest wydajne jak nie wiem. 100 g (28 zeta) wystarcza na baaaaaaardzo długo – ja mam jeszcze z 1/3 opakowania, a używam chyba od połowy lutego lub coś w tym stylu. No i używam regularnie, dwa razy w tygodniu minimum (jak zauważam, że coś niepokojącego się zaczyna dziać to wyciągam ciężkie działa w postaci właśnie oliwkowej mazi).

Jedynym minusem może być tandetne, plastikowe opakowanie. Ale z drugiej strony – ten plastik może być i plusem, bo gdyby tak Savon zamknięty był w szklanym ciężkim słoju to już dawno potłukłabym płytki w łazience.

Gdybym wiedziała, że to taki hicior to już dawno kupiłabym swoje pierwsze opakowanie. Ale lepiej późno niż wcale – od teraz ten kosmetyk ma swoje stałe miejsce w mojej łazience :)

niedziela, 15 kwietnia 2012

Missha Perfect Cover BB Cream - recenzja.

Chyba jeden z najbardziej znanych i lubianych kremów BB. Skusiłam się na niego latem zeszłego roku i niestety, już po pierwszym użyciu nie przypadł mi do gustu. Postanowiłam na jakiś czas odstawić, wróciłam do ponownego używania jakieś 3 tygodnie temu, gdy skończył się mój ukochany krem Holika Holika Petit BB Cream w wariancie watery.



Po pierwszym po przerwie użyciu byłam wręcz zachwycona - jednolita, gładka cera od rana do wieczora. Ale już przy drugim użyciu coś zaczęło się psuć. Rano było ok, ale kiedy w przerwie między IIIa i IIc spojrzałam w lusterko - załamałam się. Nie wiedziałam, że mam aż tak widoczne pory! Wydawało mi się, że mam gładką cerę z kilkoma niedoskonałościami a tu proszę - pory jak studnie a z tych porów wylewał się Missha Perfect Cover. Na szczęście miałam w torebce nawilżane chusteczki dla dzieci, zmyłam to całe paskudztwo i nałożyłam na twarz puder - moje samopoczucie wzrosło o jakieś 200%.
Po tym incydencie miałam kilka dni wolnego, postanowiłam więc w domowym zaciszu poobserwować jakie Missha ma pobudki, by zachowywać się tak brzydko na mojej twarzy. Testowałam Perfect Covera na różnych kremach - Vichy Aqualia dla cery suchej, Lioele Water March dla cery mieszanej i brzoskwiniowy krem Baviphatu (Holika Holika i Baviphat to kremy dedykowane POD specyfiki typu BB), drogeryjny krem Bielendy w wariancie Awokado... I za każdym razem było tak samo - pory, których nie mam i paskudny błysk który mógłby rywalizować tylko z masłem bądź olejem.
Oczywiście jako bazy używałam też BB Boomera - który to już jest wybitnie dostosowany pod ten akurat krem (i inne marki Missha, według producenta oczywiście) - i jaki był efekt? Taki sam. Niestety, ale Perfect Cover to krem nie dla mnie. Żałuję, bo kolor który posiadam (21) jest śliczny, dla mnie wręcz idealny. Właściwości na innych też mi się podobają i zastanawiam się, czemu moja cera aż tak źle na niego reaguje... Szkoda, że tak wyszło. I dobrze, że kupiłam mniejsze opakowanie, na próbę.




Więcej szans nie będzie. Mam dość tego, co ten krem robi z moją cerą. Szkoda nerwów.

niedziela, 1 kwietnia 2012

April Fools & review.

Największy żart zaserwowała nam dzisiaj pogoda. O ósmej rano chodnik pod naszym blokiem wyglądał tak:


Kwiecień plecień poprzeplata - trochę zimy, trochę lata. Szkoda tylko, że zaczął od zimy...

A teraz recenzja. Ten kosmetyk będzie moim odkryciem roku 2012. Podczas zbliżającej się promocyjnej wyprzedaży na Cult Nails (z okazji 5000 lajków na FB Cult Nails serwuje nam jeden dzień z lakierami za $5 - jeden paypalowy adres email będzie mógł nabyć w promocji dwa lakiery z podstawowej kolekcji CN - promocji nie będzie podlegał więc limitowany kolor Toxic Seaweed) na pewno kupię sobie kolejną buteleczkę albo i dwie, to się jeszcze zobaczy.



Przetestowałam bardzo dużo baz - od tych taniutkich po te droższe; miałam do czynienia z lepszymi i gorszymi, jednak ta jest zdecydowanie najlepsza. Bałam się, że jest to baza z gatunku adhesive - takie bazy wykończyły mi parę miesięcy temu paznokcie - owszem, chroniły przed przebarwieniami i wydłużały trwałość lakieru, jednak ta ich adhezyjność zniszczyła mi paznokcie, bo gdy lakier odpryskiwał/odpadał to razem z warstwą paznokcia, do której był przyklejony za pomocą bazy. Z innych, bardziej tradycyjnych baz też nie byłam zadowolona, bo mimo iż chroniły przed zażółceniem płytki to jednak lakier wyglądał na nich brzydko i szybko tracił na świeżości.

Get It On to różowawy, rzadki płyn. Wysycha szybko - praktycznie 3 minuty po pomalowaniu paznokci bazą można kłaść lakier. Jest mega wydajna - stan buteleczki na zdjęciu to są trzy tygodnie regularnego (co dwa dni) używania.
Czy baza ta chroni paznokcie przed przebarwieniami? Tak. Podczas pierwszego użycia nałożyłam na paznokcie lakier, który kilka miesięcy temu zażółcił mi paznokcie - w tej chwili już tylko końce mają brzydką barwę, reszta odrosła. Jaki to lakier? Zamszowa wersja You Don't Know Jacques OPI. Czy baza zdała egzamin? Tak - po czterech dniach noszenia tego lakieru paznokcie były takie, jak przed malowaniem - różowiutkie z żółtymi końcówkami.
Czy baza przedłuża trwałość lakieru? Tak. Zawsze używam top coata, i w takiej konfiguracji (baza + dwie warstwy lakieru + top coat) manicure wytrwał tydzień, po pięciu dniach wyglądał już na lekko znoszony ale nie było odprysków, tylko lekko starte końcówki.

Zakochałam się w tym produkcie, najlepsza baza ever. Bije na głowę bazy OPI, Essie czy Zoya, nie wspominając nawet o Essence czy Rimmel. Cena nie jest wygórowana, bo na stronie CN kosztuje $8, niestety trzeba dodać do tego koszt wysyłki (do 4 lakierów jest to $8, powyżej $11) ale uważam, że warto - baza jest wydajna i przede wszystkim robi to, co baza robić powinna. Może i są lepsze i tańsze, i powszechniej dostępne, ale ja swój ideał znalazłam i będę się go kurczowo trzymać :)

niedziela, 25 marca 2012

Missha Viewer 270* HD - recenzja tuszu.

Na początek może, czego zwykle oczekuję od tuszu: nie lubię dramatycznego efektu rzęs ociekających tuszem - takie coś nie jest dla mnie. Lubię rzęsy podkreślone, widoczne ale w miarę naturalne. Moje własne włoski są ciemne u nasady ale jasne na końcówkach, jest ich normalna ilość, nie są cienkie ale też i nie jakieś grube. Ot, rzęsy jak rzęsy. Lubię tusze z serii 2000 calorie MF, nie lubię tuszy Maybelline i L'Oreala. W sumie od początku mojej przygody z tuszami jestem wierna MF (głównie właśnie kaloriom, ale były skoki w bok z Masterpisem). W okolicach zeszłorocznych wakacji zdradziłam MF z koreańskimi tuszami (Missha i Skin Food) i właśnie wykończyłam tusz Viewer 270* HD Missha i pora go zrecenzować.


Viewer 270* HD to tusz pogrubiający. Gęsty, suchy, taki jak lubię. Szczota też fajniasta - średnio duża, gęsta, na odpowiednio długim patyku, mniam.


Na początku były problemy - imo tusz był zbyt mokry i wodnisty (tak teraz mam z maskarą Imju - niby hit a dla mnie kit po całości :/), ale otwarty i zostawiony na noc rano już był idealny. Tak idealny, że nie patrzyłam w ogóle w stronę innych tuszy, które miałam wtedy na stanie. Ten dawał mi to, czego potrzebowałam - odpowiednie pogrubienie i wydłużenie, brak tzw. owadzich odnóży i grudek tuszu na rzęsach. Co ważne - nie osypywał się ani na początku ani pod koniec opakowania, kiedy to był już baaaaardzo suchy i czasami oporny w nakładaniu. Jednak love is love i nie mogłam go ot tak wyrzucić do kosza póki nie wykończyłam go do ostatniej kropelki (a i tak nie pozbyłam się go całkowicie, taka fajna szczota winna być zostawiona w szufladzie w razie gdyby kiedyś była potrzebna!).
Uwielbiam kosmetyki, które są łatwe w obsłudze - ta maskara taka jest. Przez tych kilka miesięcy używania, może raz pobrudziłam sobie powiekę bo za bardzo się rozmachałam. I tyle - innych problemów nie zauważyłam - nie można sobie szczotką wydziubać oka, dolne rzęsy też maluje się łatwo i czysto - ideał.


Fajny tusz w fajnej cenie (o ile dobrze pamiętam, to kupiłam go za nieco ponad $10). Kupię ponownie na pewno. Teraz zbyt późno spostrzegłam, że maskara mi się w ogóle kończy, więc zmuszona byłam nabyć kalorie drogą tradycyjną. Ale tusz Missha polecam, naprawdę warto :)