poniedziałek, 2 lipca 2012

Mini-haul: Khadi.

Do wszelakich olejów podchodziłam do niedawna jak pies do jeża. Ale o tym, że internet otwiera umysły wiemy nie od dzisiaj, prawda? I mój umysł się tak otworzył, że postanowiłam jednak zainteresować się głębiej tematem olejowania włosów, zwłaszcza że ciąża moim kłakom nie służy - są matowe, jakieś takie płaskie i bez życia. A ja nigdy na włosy narzekać nie mogłam (może nigdy nie były gładkie i lśniące, ale były zdrowe i puszyste).

Szczerze powiedziawszy miałam zamiar zacząć od Amli albo Vatiki - ot, lżejszy kaliber i w miarę dostępny. Ale trafiłam dzisiaj do naturalnego raju i wyszłam stamtąd z olejkiem Khadi.

Dałabym sobie rękę uciąć, że jeszcze w zeszłym tygodniu tego maleńkiego sklepiku z kosmetykami naturalnymi nie było w tym miejscu, w którym jest - przechodzę tamtędy przynajmniej trzy razy w tygodniu i *nigdy* to miejsce nie rzuciło mi się w oczy. Chyba, że jest to sklep z rodzaju Dziurawego Kotła, który był dla Mugoli niewidoczny - może w tym przypadku też trzeba przejść na dobrą stronę mocy, by tam trafić? :)

Mniejsza z tym. Wlazłam tam i przepadłam - mydła, oleje, sole, maseczki... Czego dusza pragnie. Do tego przesympatyczna właścicielka, która faktycznie zna się na rzeczy. Dlaczego Khadi? Zaczęłam myśleć o zamówienia tego cuda po przeczytaniu tego posta. Ale tak jak mówiłam - chciałam zacząć od lżejszych i tańszych kalibrów. Ale kiedy na półce w sklepie zobaczyłam ten olej pomyślałam, że co mi tam. Biorę! I wzięłam. I już siedzę z nim na głowie i rozkoszuję się zapachem (mrrr). Jestem bardzo ciekawa efektów. Będę go używać regularnie, to na pewno. Ale raczej w wersji light - dwie godziny przed myciem. Chyba że jakoś oswoję nocne olejowanie.


Khadi kosztował mnie 60 złotych.


A na koniec:

Nie tylko dzieci. Mój mąż też dziękuje - zeżarł już chyba wszystko, co przywiozłam do domu w piątek -.-'